Brudny, szary sufit. Poobdzierany tynk, mrugająca delikatnie lampa.
Charakterystyczny zapach płynu do dezynfekcji wymieszany z wonią
lekarstw. Ktoś w oddali kasłał. Mgła, gęsta, mleczna, wciąż przesłaniała
mi widok, mąciła oczy. Było przyjemnie. Wyjątkowo ciepło i miękko.
Odczułem ulgę, bo w końcu było mi wygodnie, po tygodniach błąkania się i
sypiania na twardych gałęziach, w nadziei, że żaden mutant mnie nie
dorwie. Nie czułem bólu, nie rwało nie w boku, nie miałem poczucia, że
kręgosłup przerwie mi skórę na plecach. Uśmiechnąłem się i z cichym
sapnięciem poprawiłem się w miejscu. Mimo lepszego stanu zdrowia, dalej
kosztowało mnie to dużo wysiłku, więc prawie od razu opadłem z sił.
Spojrzałem na dłonie. Nie były już pokryte warstwą błota, pod
paznokciami nie zalegała już zastygnięta krew. Dotknąłem włosów. W końcu
miękkie, puszyste, czyste, a nie pozlepiane w tłuste strąki. Porządnie
mnie tu oporządzili, jednak dalej nie przyszło mi zobaczyć nikogo, kto
mógłby wytłumaczyć mi, co tu tak właściwie robię, jak i dlaczego się
tutaj znalazłem.
Jak na zawołanie w progu stanął postawny, ciemnowłosy mężczyzna. Mój
ciekawski wzrok mimowolnie padł na jego twarz. Pociągłą, męską,
atrakcyjną buźkę, gdzie błyszczała para błękitnych ślepi. Pełnych
pokory, spokoju, darzących uczuciem i troską. Stanął tuż przy łóżku,
zerknął na mnie z góry. Zmarszczyłem brwi, a zaraz po tym runęła na mnie
lawina słów. Ciągnący się, nieskończony potok, który niezwykle mnie
zaskoczył i nieco wgniótł w łóżko. Nie przyszło mi słyszeć innego
człowieka od dobrych kilku miesięcy, więc ta ilość zdań, ludzki głos i
możliwość zobaczenia mimiki twarzy, sprawiła, że najzwyczajniej w
świecie spanikowałem i jedynie wpatrywałem się w mężczyznę, odpowiadając
zdawkowo na pytania. Mogłem przysiąc, że widać było jak w moich oczach
błyszczała niepewność i dezorientacja, które to tak bardzo zawładnęły
wtedy moim ciałem i umysłem. Nie pamiętałem o co pytał, jak pytał, co
mówiłem, jedyne, co zostało w mojej głowie, to niebieskie tęczówki,
które nie spuszczały ze mnie wzroku nawet na sekundę. No i wodę, którą
mi przyniósł, a ja rzuciłem się na nią jak zwierze na posiłek.
Wybaczyłem jednak sobie ten czyn, bo co jak co, ale woda była ukojeniem
dla drapiącego mnie gardła i wysuszonego organizmu.
Tydzień. Siedem dni. Niby krótki okres czasu, ale ileż można zrobić w
trakcie. Pamiętam jak tydzień nieobecności w szkole sprawiał, że nagle
znajdowałem się w czarnej dziurze. Dlaczego tak bardzo roztrząsam ten
temat? Bowiem tyle zajęło mojemu organizmowi dojście do siebie i łaskawe
wybudzenie się z pseudo śpiączki. Gdy to usłyszałem, znowu wgniotło
mnie w materac.
Wyszedł z pokoju, zostawiając mnie sam na sam z moimi przemyśleniami.
Gdzie się znajdowałem? Dlaczego się mną zaopiekowali? Czy to jest
właśnie to miejsce? Azyl, jak to określił mój znajomy. Świat za murem,
gdzie praca zespołowa to priorytet, a wspólnymi siłami są w stanie
zdziałać niesamowicie dużo. Czy to właśnie jest to sławne Santari, do
którego wszyscy w dzisiejszych czasach, pełnych nienawiści, skazy i
zatruć dążą?
Nagle uderzyła mnie myśl o ranie, która przecież głęboka ciągnęła się
przez mój bok, rwała przy każdym, nawet najmniejszym ruchu, ropiała jak
oczy bezdomnego kota. Niepewny tego, co mogę tam zobaczyć, powoli
począłem odkrywać ciepły koc, który grzał mnie przez te kilka dni.
Podkoszulek, w który byłem ubrany został wyprany, stwierdziłem tak
bowiem koszulka była czysta i ładnie pachniała, w przeciwieństwie do jej
stanu sprzed znalezienia się tutaj. Uniosłem szary materiał, by, ku
mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu, zobaczyć biały bandaż, dokładnie
okrywający ranę. Uśmiechnąłem się i odetchnąłem z ulga, czując jak cały
stres i poddenerwowanie natychmiast ze mnie schodzi. Czułem się naprawdę
bezpieczny i zatroszczony, a wizja mojej osoby gnijącej przy
akompaniamencie świerszczy i wycia wygłodniałych zwierząt, zdawała się
być już daleka i niegroźna. Cały niepokój zniknął, zastąpiło go
zmęczenie materiału i chęć ponownego zapadnięcia w sen, najlepiej na
kolejny tydzień, jednak tym razem bez zagrożenia zdrowia i życia.
Ku mojej uciesze zasnąłem, a obudzić obudziła mnie dopiero osoba,
której zadaniem było przyniesienie posiłku tym, którzy nie byli w stanie
sami po niego pójść. Podziękowałem i rzuciłem się na porcję jeszcze
gorzej niż na wodę, którą otrzymałem od pana doktorka, który tak swoją
drogą w całym tym słowotoku się nie przedstawił, zostało więc mi nazywać
go od jego profesji, która tak swoją droga była potrzebna w dzisiejszym
świecie. Przed opuszczeniem mojej "prywatnej kwatery" osóbka posłała mi
uśmiech i życzyła szybkiego powrotu do zdrowia, co było niezwykle miłe z
jej strony. Cudownie jest słyszeć, że jeszcze ktoś się o was troszczy.
Kiedy już skończyłem i odłożyłem resztki obok łóżka, lekarz zgrał się ze
mną i ponownie zawitał we framudze drzwi. Krótka gadka o samopoczuciu,
pożegnanie i przedstawienie, a następnie ponowne opuszczenie
pomieszczenia.
Aspen. Brzmi jak jakieś lekarstwo, więc przyznam, dopasował się do
zawodu, jaki podjął. Ciekawe, czy ma wyższe wykształcenie, czy wzięli
pierwszą lepszą osobę, która potrafiła prosto przykleić plaster, jednak
patrząc na to w jakim stanie był opatulony wokół mnie bandaż, śmiem
sądzić, że czarnowłosy wie co robi.
Wieczór, a co za tym idzie noc. Pora spania, odpoczynku, odcięcia się
od rzeczywistości chociaż na chwilę. Wiele osób właśnie zaczynało swoją
zmianę, słyszałem ich. Patrolowali okolicę, rozmawiali ze sobą, czasem
któryś głośniej się zaśmiał. Reszta "miasteczka" spała. Takie
przynajmniej miałem wrażenie. Odpływali do świata wolnego od plagi i
ciągłej walki o przetrwanie. Miałem czasem wrażenie, że to co się dzieje
tam, za murem, jest kolejnym przypadkiem, gdzie za chwilę ludzie
rozpoczną etap Danse Macabre, a my wszyscy zaczniemy być z Kostuchą za
pan brat. Sen był jedynym momentem, gdzie nasz mózg mógł przenieść nas z
powrotem na zielone łąki, pełne irytujących owadów, gdzie świat nie
śmierdział zgnilizną. Gorzej jeśli cierpiałeś na bezsenność, albo jak ja
- na koszmary.
Przeżywanie tego wszystkiego dwa razy jest katorgą. Gdy umysł nie chce
chociaż chwili odpoczynku od horroru i nawet w chwili słabości i
błogości zadaje ci cierpienie. Pokazuje karygodne obrazy, podsuwa
obrzydliwe myśli. Przypomina ci o tym w jak okrutnym świecie
egzystujesz. Przyzwyczaiłem się. Przywykłem do ohydnych wizji, do
zimnego potu, do drgawek, do nagłego budzenia się z głośnym sapnięciem.
Albo krzykiem, jak teraz. Rozrywającym gardło.
Schowałem twarz w dłoniach.
Tym razem siostra.
<Meh.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz