Silny podmuch leśnej bryzy zgasiwszy tlące się ognisko, rozniósł po
całym obozie skrzącą się mieszaninę dymu, popiołu i sadzy. Trzask drewna
ustał, całe światło rychło rozproszyło się w mroku, a dym powoli
znikał, leniwie rozpływając się w nocnym powietrzu. Cisza zalegająca
okolicę, przerywana tylko niekiedy zniecierpliwionymi uderzeniami
końskich kopyt o zbitą ziemię, zdawała się kryć groźbę. Nie dało się
słyszeć chociażby szumu liści, mimo porywistego wiatru i natłoku drzew;
wszystkie byłby nagie i pogruchotane, krzywo wbite w wyjałowioną ziemię,
obfitującą w nieprzeciętnych rozmiarów wijące się robactwo. Grunt skąpo
porastała pożółkła trawa, zwykle schowana pod grubą warstwą burej mgły.
Karłowate krzewy zaczepiały nieznajomych poskręcanymi, czepliwymi
gałęziami. Zwierząt nie widywało się często, niekiedy migały tylko przez
chwilę gdzieś w oddali, biegnące na oślep z dzikim, oszalałym ze
strachu spojrzeniem. Znacznie łatwiej było natrafić na monstra, ze
względu na bliskie sąsiedztwo bagiennych jezior, głównie błotniaki i
syreny, wygrzewające oślizgłe cielska na ściętych skałach. Noc chyliła
się ku końcowi, ale chłód, od którego siniały ręce i bolały kości,
utrzymywał się nadal.
Zamierzałem opuścić to miejsce o brzasku, zarówno konie, jak i skromny
dobytek były od dawna przygotowane. Gdyby ktoś zapytał mnie, dokąd
zamierzałem się udać, nie potrafiłbym sprecyzować. Nigdzie nie
zatrzymywałem się dłużej niż dwa dni.
Oprócz dwóch arabów nie miałem stałego towarzystwa, choć nie rozpaczałem
specjalnie z tego powodu. Uważałem, że zwierzęta zachowywały się w
sposób bardziej roztropny i humanitarny, niż większość zabłąkanych
niedobitków, na których ustawicznie się natykałem. Z trudem przychodziło
mi rozróżnianie osób zakażonych od zdrowych, jako że ci drudzy
nierzadko zachowywali się bardziej irracjonalnie. Błądzili jak pijane
dzieci we mgle, zdolne posunąć się do wszelkiego bestialstwa dla czegoś
tak trywialnego jak woda. Przyjmowałem to z niewzruszeniem, nie
doszukiwałem się sensu tam, gdzie go nie było, pochłaniały mnie raczej
własne zmartwienia.
Niewiele pozostało już z dwóch wspomnianych wierzchowców, które
asystowały mi od momentu gruchnięcia wieści o epidemii. W istocie były
to raczej dwie kościste zjawy, żałosne cienie dawnej świetności,
zmęczone i brudne, z nieszczęsnymi głowami zwieszonymi do ziemi. Czułem
na przemian ucisk w sercu oraz gniew na własną bezsilność za każdym
razem, gdy mój wzrok przypadkiem się na nich zatrzymał. Owe zwierzęta
jeszcze niedawno budziły zachwyt swoim wdziękiem i majestatem, wiele
zarobiłem wystawiając je w gonitwach przełajowych, w których znakomicie
się sprawdzały. Osobiście je układałem, wybrałem im imiona, byłem do
nich szczerze przywiązany, toteż ich los był dla mnie szczególnie
przykry, choć dobrze wiedziałem, że jedyne co mogłem dla nich zrobić, to
współczuć. Nie istniała szansa na wykarmienie dwóch półtonowych
zwierząt piachem i bagienną zawiesiną, bo nic poza tym nie mogłem im
zaoferować. Jedzenia nie było ani dla nich, ani dla mnie. Mieliśmy
zaledwie nieco czasu, by odpocząć.
Z odrętwienia wyrwał mnie niepokojący trzask, w okolicach oddalonego o
kilka metrów pnia, gdzie wcześniej przywiązałem konie. Nie mogłem
zostawiać ich blisko siebie na noc, gdyż ich stąpania i głośne oddechy
co rusz wybijały mnie ze snu. Odgarniając włosy z czoła, zlustrowałem
miejsce, z którego dobiegł hałas. Mój wzrok, podobnie jak wiele innych
rzeczy, nie miał się najlepiej, toteż nie spodziewałem się wiele
dostrzec, ani też wiele nie dostrzegłem. Mgła podniosła się do wysokości
kolan, niebo na wschodzie ledwie przebłyskiwało bladym błękitem i
rdzawą czerwienią. Nadszedł czas na wymarsz. Podniosłem się z lekkim
ociąganiem, jednocześnie strzepując kurz ze spodni. Nie zażyłem postąpić
nawet o krok, gdy doleciało do mnie parskanie i doskonale znane
uderzania kopyt o ziemię. Czym prędzej skierowałem się w wiadomym
kierunku.
Na miejscu nie zastałem niczego niepokojącego. Jedynie Amour z uszami
położonymi po sobie bił kopytami w podłoże, na zmianę zadzierając i
spuszczając łeb, narażając przy tym na zerwanie i tak mocno sfatygowany uwiąż. Z natury był płochliwy, więc nijak nie zainteresowała mnie
przyczyna jego histerii, która z reguły była nieuzasadniona.
Zdecydowanym ruchem złapałem za lejce, szepcząc coś bezładnie łagodnym
tonem, a gdy pobieżnie udało mi się go opanować, zabrałem się za
rozplątywanie węzła. Ta na pozór prosta rzecz szybko okazała się
skomplikowana, jako że panował półmrok, a ja zawsze wiązałem konie
przesadnie mocno. Tym razem przeszedłem samego siebie, i już po chwili z
niemożności rozwiązania go, zniecierpliwiony szarpałem z nadzieją, że
uda mi się go zerwać, co nastąpiło dopiero gdy zaangażowałem do
współpracy wałacha. Omiótłszy wzrokiem okolicę, wyciągnąłem drugą rękę w
kierunku Haines, czarnej jak smoła kobyły, którą powinienem mieć wtedy
po lewej stronie. Skupiony na otoczeniu, dopiero po dłuższej chwili
wodzenia ręką w powietrzu uświadomiłem sobie, że jej tam nie było. Klnąc
pod nosem, obejrzałem miejsce, w którym powinna stać, dokładnie badając
konar, do którego powinna być uwiązana. Był nienaruszony. Nie było
śladu po sznurze, więc nie został zerwany. Pokiwałem głową ze
zrozumieniem. Miałem gości, to kwestia bezsporna, a na moje
nieszczęście, obdarzonych wyjątkowo lepkimi łapami. Wałach najpewniej
ostał się, bo zaczął wierzgać, ewentualnie łupieżca nie zdołał sprostać
mojemu splotowi. Mogłem sobie powinszować.
Pociągnąłem wałacha za sobą, nie miałem sumienia go dosiadać. Mimo
ciągłego sygnalizowania mi niepokoju, skłonny był dać się prowadzić.
Musiałem możliwie najszybciej rozejrzeć się po okolicy. Osoba
odpowiedzialne za zniknięcie Haines, a co za tym idzie, znacznej części
mojego ekwipunku, była zaledwie o krok przede mną. Nie byłem z tych, co
dadzą się ograbiać, ani z tych, co łatwo odpuszczają, postanowiłem więc
odzyskać swoją własność oraz samodzielne wymierzyć sprawiedliwość. Nie
sądziłem jednak, że to ja zostanę znaleziony jako pierwszy.
- Stać! - usłyszałem kategoryczny kobiecy głos za plecami. Amour
tupnąwszy nogą, położył uszy i zaczął energicznie potrząsać łbem.
Musiałem stanąć przed nim i złapać cugle oburącz, by uniemożliwić mu
wyrwanie się lub stanięcie dęba. Od źrebięcia płoszył się na podniesiony
ton, nie przepadał również, gdy zachodzono go od tyłu. Podobnie jak ja.
Opanowawszy wierzchowca, spojrzałem na kobietę. Dostrzegłem jedynie
pobieżny zarys sylwetki i błysk ostrza, którym najwyraźniej do mnie
mierzyła. Nie było przy niej Haines, jednak tylko dureń nie domyśliłby
się, że jej obecność tu nie była przypadkowa.
- Lepiej, droga pani, jeśli to nie było do mnie. - Zawyrokowałem,
marszcząc brwi i wymownie spoglądają na koniec katany, skierowany mniej
więcej na górną część mojego mostka, który raczej nie pozostawiał mi
złudzeń. Byłem w możliwie najgorszym usposobieniu i już wtedy wstępnie
wiedziałem, że nie będę sypać uprzejmościami z rękawów. Nie miałem
ochoty na potyczki, toteż nie pokwapiłem się nawet, by położyć dłoń na
rękojeści.
- Widzisz tu kogoś innego? - prychnąwszy, odparła oschle. Przeczuwałem
podskórnie, że otaksowywała mnie dość nieprzychylnym spojrzeniem.
Niestety, musiałem pozostać jej dłużny, nie widziałem wiele w półmroku i
mgle.
- Grzeczniej - odparłem powoli i z naciskiem. - Lojalnie radzę opuścić to cacko.
- Dowódczyni, zobacz, co znalazłem! - naszą krótką wymianę zdań uciął
entuzjastyczny okrzyk dobiegający z bliżej nieokreślonego miejsca.
Chwilę później zza kępy nagich krzaków wyłonił się młody mężczyzna o
popielato szarych włosach i cokolwiek bezczelnym uśmieszku. Miałem
okazję mu się przyjrzeć, gdy dziarskim krokiem podchodząc do, jak się
okazało, pani komandor, minął również mnie. Nie byłem specjalnie
zaskoczony, gdy znajdą, o której wspomniał, okazała się moja klacz. W
większe osłupienie raczej wprawiły mnie jej wesoło postawione uszy,
głowa oparta o jego ramię oraz przydługi ogon, którym sporadycznie
trącała go w plecy, gdy prowadził ją obok siebie. Ba, mało tego,
pozwalała mu nawet beztrosko głaskać się po chrapach. Marginesem dodam,
że dwa lata układałem tego diabła wcielonego, a i tak kładła uszy i
kłapała zębiskami, gdy chociażby przejawiłem zamiar zbliżenia się do
niej. Cóż, nawet jeśli darzyła mnie bezpodstawną niechęcią, nie paliłem
się, by oddać ją lekką ręką.
< Pani komandor? Panie taktyku?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz