Zgodnie z życzeniem, ja oraz Mobius ruszyliśmy przodem, idąc nieomal
ramię w ramię przez krótki czas. Gdy gestem ręki zachęcił mnie, abym
puścił się pierwszy, szorstko odwołałem się do tej decyzji:
- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł. Uprzejmie przypominam, że nie znam drogi.
Rzecz jasna, nie był to główny powód tej przekorności. Mój temperament
zwyczajnie nie pozwalał mi na gładkie wykonywanie poleceń, które były mi
nie w smak, dodatkowo wydawanych z emfazą przez młodszą ode mnie
kobietę.
- Rozkaz to rozkaz, idziesz pierwszy. W razie problemów będę cię
instruować - odparł ponaglająco, uraczywszy mnie kolejnym olśniewającym
uśmiechem.
Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Omiótłszy siwowłosego ponurym
spojrzeniem, przyspieszyłem kroku, by go wyprzedzić. Dalszym
dochodzeniem się i tak niczego bym nie wyegzekwował, jedynie
spotęgowałbym podejrzliwość i niechęć wobec siebie. Chwilowa kapitulacja
była więc na miejscu.
Rozejrzałem się po okolicy, wytężając wzrok. Mgła jak diabli, widoczność
praktycznie żadna. Kolejna doskonała przyczyna, według której trzymanie
się z tyłu było tysiąckroć wygodniejszą opcją. Jeśli się gdzieś
zawieruszymy - co wydawało mi się pewne, znając wątpliwe kompetencje
pana, który podprowadził mi konia oraz mój jastrzębi wzrok - będzie kogo
obarczyć winą.
W pewnym momencie nad naszymi głowami przeleciało stado spłoszonych
ptaszysk, gubiąc przy tym pokaźne ilości postrzępionych, brunatnych
piór. Ich dudniące echem we mgle krakanie, zaniepokoiło konie.
Zatrzymałem się w pół kroku, w skupieniu nasłuchując. Nic prócz
cmentarnej ciszy, pewnym krokiem ruszyłem więc dalej.
- Od dawna się tutaj kręcisz? - usłyszałem mocno przytłumiony głos za plecami, należący z pewnością do uroczej pani komandor.
- Tak sądzę - uciąłem przez ramię, z kamienną twarzą ciągnąc za sobą stale opierającego się konia.
- A dokładniej? - wtrącił Mobius, najwyraźniej również pragnąc należeć do tej rozmowy.
Z konieczności udzielaniu mu odpowiedzi zwolnił mnie kolejny nie
najlepiej wróżący odgłos. Gdzieś za mną, w niewielkiej odległości od
Taigi, dał się słyszeć żywy szelest, jak gdyby jakieś duże zwierze
szamotało się w suchych gałęziach, po zaplątaniu w czepliwy krzak. Zaraz
potem, kilka metrów przed sobą dostrzegłem niewyraźny zarys
czworonożnej sylwetki, która rozpłynęła się we mgle, nim zdążyłem
ocenić, do jakiego konkretnie stworzenia należała. Nasze trio zastygło w
miejscu, konie, podobnie jak my, nadstawiły uszu. Wkrótce dał się
słyszeć rozdzierający powietrze upiorny skowyt, najpierw jeden, w
odpowiedzi kolejny - dłuższy, w końcu kilka z różnych stron naraz.
- Tai...
- Zamknij się, Mobius. Wy dwaj wsiadać na konie. - w słowo z impetem
wpadła mu oczywiście głównodowodząca, a widząc, jak patrzymy po sobie,
dodała kolejno - No ruszać się, jazda!
Przechodząc na lewą stronę konia, dostrzegłem, jak grackim ruchem ręki
dobyła katany, Mobius tymczasem, nie pokwapiwszy się najwyraźniej nawet o
symboliczne zapytanie mnie o zgodę, z dostrzegalną wprawą natychmiast
dosiadł mojej klaczy. Po chwili zrobiłem to samo, usadawiając się na
grzbiecie Amour, może nieco mniej powabnie, lecz ciągle bardzo zręcznie.
- Wreszcie jakaś rozsądna decyzja - oświadczyłem półgłosem, zaciągając
mocniej popręg. Potyczka z watahą psów, mając do osłonięcia konie i moją
śmiesznie nieuzbrojoną osobę, byłaby zapewne dość niewygoda, a tak
mogliśmy szybko się stąd ulotnić, nie ponosząc strat. Wiedziałem, że
mimo marnej powierzchowności, moje konie ciągle kryły w sobie sporo
pary. Oczywiście nie mogliśmy jechać długo w najwyższym pędzie, gdy
tylko ominiemy niebezpieczeństwo, trzeba będzie natychmiast zwolnić.
Taiga wtenczas, podparłszy się jedną ręką pod bok, pozostała na swoim
starym miejscu, ze wzrokiem skierowanym bezpośrednio na źródło szelestu.
Po chwili spojrzała w naszym kierunku, a wyraz jej twarzy zdradzał, że
dopiero teraz zrozumiała coś, co wcześniej musiało jej umknąć. Mieliśmy
jedynie dwa konie, oznaczało to mniej więcej tyle, że skoro ja i Mobius
siedzieliśmy już w siodłach, musiała dosiąść się do któregoś z nas.
- No, pani komandor, radzę szybko wybierać - skwitowałem, ponownie
słysząc szatańskie wycie. Dodam, że cały ten czas niestrudzenie
siłowałem się z rwącym koniem, który zgodnie z moimi przewidywaniami,
gdy zobaczył tylko co się świeci, powtórnie zaczął nieść. Z coraz
większym wysiłkiem przychodziło mi utrzymanie go w miejscu. Kątem oka
spojrzałem na Mobiusa, który cały w skowronkach siedział najzupełniej
spokojnie, poklepując swojego wniebowziętego wierzchowca po łopatce.
- Dowódczyni, zapraszam do siebie - podchwycił po chwili, z szelmowskim uśmiechem wyciągając otwartą dłoń w kierunki Taigi.
Coś jednak podpowiadało mi, że ta zachęcająca propozycja niekoniecznie
musi zostać pozytywnie rozpatrzona. Puszczenie mnie samego było raczej
ryzykowne, jako że miałbym doskonałą okazję, by po drodze gdzieś się
zawieruszyć. Absolutnym przypadkiem, oczywiście. Pomysł czmychnięcia bez
broni i ekwipunku był samobójczy, idea wcześniejszego ich zdobycia,
karkołomna. Nadzieja, że moje pięści wskórają cokolwiek w jednoczesnym
zderzeniu z bronią palną i kataną, to z kolei czysta imaginacja. Zawsze
mogłem spróbować podstępu, jednak zobowiązałem się wcześniej przed samym
sobą do nieprowadzenia działań podprogowych, do momentu aż nasza
współpraca przestanie dobrze rokować na przyszłość.
Z rosnącym zainteresowaniem przyglądałem się Taidze, gdy nagle
dostrzegłem, jak z podszycia obok niej wypadł warczący opętańczo ogromny
ogar, z zębami ostrymi jak sztylety. Następny, z gęstą śliną spływającą
z paskudnie pogruchotanego pyska, błyskawicznie wystartował w kierunku
stojących obok siebie koni, pośród których zapanował równoczesny
popłoch. Usłyszałem jak Mobius przeładowuje broń, kiedy z tego samego
miejsca wychynął trzeci, trójnogi, w akompaniamencie wycia ukrytych
psów, powoli kuśtykając w naszym kierunku.
<Taiga? Mobius?>
Odpiszem :x
OdpowiedzUsuń