poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Od Antharesa

Silny podmuch leśnej bryzy zgasiwszy tlące się ognisko, rozniósł po całym obozie skrzącą się mieszaninę dymu, popiołu i sadzy. Trzask drewna ustał, całe światło rychło rozproszyło się w mroku, a dym powoli znikał, leniwie rozpływając się w nocnym powietrzu. Cisza zalegająca okolicę, przerywana tylko niekiedy zniecierpliwionymi uderzeniami końskich kopyt o zbitą ziemię, zdawała się kryć groźbę. Nie dało się słyszeć chociażby szumu liści, mimo porywistego wiatru i natłoku drzew; wszystkie byłby nagie i pogruchotane, krzywo wbite w wyjałowioną ziemię, obfitującą w nieprzeciętnych rozmiarów wijące się robactwo. Grunt skąpo porastała pożółkła trawa, zwykle schowana pod grubą warstwą burej mgły. Karłowate krzewy zaczepiały nieznajomych poskręcanymi, czepliwymi gałęziami. Zwierząt nie widywało się często, niekiedy migały tylko przez chwilę gdzieś w oddali, biegnące na oślep z dzikim, oszalałym ze strachu spojrzeniem. Znacznie łatwiej było natrafić na monstra, ze względu na bliskie sąsiedztwo bagiennych jezior, głównie błotniaki i syreny, wygrzewające oślizgłe cielska na ściętych skałach. Noc chyliła się ku końcowi, ale chłód, od którego siniały ręce i bolały kości, utrzymywał się nadal.
Zamierzałem opuścić to miejsce o brzasku, zarówno konie, jak i skromny dobytek były od dawna przygotowane. Gdyby ktoś zapytał mnie, dokąd zamierzałem się udać, nie potrafiłbym sprecyzować. Nigdzie nie zatrzymywałem się dłużej niż dwa dni.
Oprócz dwóch arabów nie miałem stałego towarzystwa, choć nie rozpaczałem specjalnie z tego powodu. Uważałem, że zwierzęta zachowywały się w sposób bardziej roztropny i humanitarny, niż większość zabłąkanych niedobitków, na których ustawicznie się natykałem. Z trudem przychodziło mi rozróżnianie osób zakażonych od zdrowych, jako że ci drudzy nierzadko zachowywali się bardziej irracjonalnie. Błądzili jak pijane dzieci we mgle, zdolne posunąć się do wszelkiego bestialstwa dla czegoś tak trywialnego jak woda. Przyjmowałem to z niewzruszeniem, nie doszukiwałem się sensu tam, gdzie go nie było, pochłaniały mnie raczej własne zmartwienia.
Niewiele pozostało już z dwóch wspomnianych wierzchowców, które asystowały mi od momentu gruchnięcia wieści o epidemii. W istocie były to raczej dwie kościste zjawy, żałosne cienie dawnej świetności, zmęczone i brudne, z nieszczęsnymi głowami zwieszonymi do ziemi. Czułem na przemian ucisk w sercu oraz gniew na własną bezsilność za każdym razem, gdy mój wzrok przypadkiem się na nich zatrzymał. Owe zwierzęta jeszcze niedawno budziły zachwyt swoim wdziękiem i majestatem, wiele zarobiłem wystawiając je w gonitwach przełajowych, w których znakomicie się sprawdzały. Osobiście je układałem, wybrałem im imiona, byłem do nich szczerze przywiązany, toteż ich los był dla mnie szczególnie przykry, choć dobrze wiedziałem, że jedyne co mogłem dla nich zrobić, to współczuć. Nie istniała szansa na wykarmienie dwóch półtonowych zwierząt piachem i bagienną zawiesiną, bo nic poza tym nie mogłem im zaoferować. Jedzenia nie było ani dla nich, ani dla mnie. Mieliśmy zaledwie nieco czasu, by odpocząć.
Z odrętwienia wyrwał mnie niepokojący trzask, w okolicach oddalonego o kilka metrów pnia, gdzie wcześniej przywiązałem konie. Nie mogłem zostawiać ich blisko siebie na noc, gdyż ich stąpania i głośne oddechy co rusz wybijały mnie ze snu. Odgarniając włosy z czoła, zlustrowałem miejsce, z którego dobiegł hałas. Mój wzrok, podobnie jak wiele innych rzeczy, nie miał się najlepiej, toteż nie spodziewałem się wiele dostrzec, ani też wiele nie dostrzegłem. Mgła podniosła się do wysokości kolan, niebo na wschodzie ledwie przebłyskiwało bladym błękitem i rdzawą czerwienią. Nadszedł czas na wymarsz. Podniosłem się z lekkim ociąganiem, jednocześnie strzepując kurz ze spodni. Nie zażyłem postąpić nawet o krok, gdy doleciało do mnie parskanie i doskonale znane uderzania kopyt o ziemię. Czym prędzej skierowałem się w wiadomym kierunku.
Na miejscu nie zastałem niczego niepokojącego. Jedynie Amour z uszami położonymi po sobie bił kopytami w podłoże, na zmianę zadzierając i spuszczając łeb, narażając przy tym na zerwanie i tak mocno sfatygowany uwiąż. Z natury był płochliwy, więc nijak nie zainteresowała mnie przyczyna jego histerii, która z reguły była nieuzasadniona. Zdecydowanym ruchem złapałem za lejce, szepcząc coś bezładnie łagodnym tonem, a gdy pobieżnie udało mi się go opanować, zabrałem się za rozplątywanie węzła. Ta na pozór prosta rzecz szybko okazała się skomplikowana, jako że panował półmrok, a ja zawsze wiązałem konie przesadnie mocno. Tym razem przeszedłem samego siebie, i już po chwili z niemożności rozwiązania go, zniecierpliwiony szarpałem z nadzieją, że uda mi się go zerwać, co nastąpiło dopiero gdy zaangażowałem do współpracy wałacha. Omiótłszy wzrokiem okolicę, wyciągnąłem drugą rękę w kierunku Haines, czarnej jak smoła kobyły, którą powinienem mieć wtedy po lewej stronie. Skupiony na otoczeniu, dopiero po dłuższej chwili wodzenia ręką w powietrzu uświadomiłem sobie, że jej tam nie było. Klnąc pod nosem, obejrzałem miejsce, w którym powinna stać, dokładnie badając konar, do którego powinna być uwiązana. Był nienaruszony. Nie było śladu po sznurze, więc nie został zerwany. Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Miałem gości, to kwestia bezsporna, a na moje nieszczęście, obdarzonych wyjątkowo lepkimi łapami. Wałach najpewniej ostał się, bo zaczął wierzgać, ewentualnie łupieżca nie zdołał sprostać mojemu splotowi. Mogłem sobie powinszować.
Pociągnąłem wałacha za sobą, nie miałem sumienia go dosiadać. Mimo ciągłego sygnalizowania mi niepokoju, skłonny był dać się prowadzić. Musiałem możliwie najszybciej rozejrzeć się po okolicy. Osoba odpowiedzialne za zniknięcie Haines, a co za tym idzie, znacznej części mojego ekwipunku, była zaledwie o krok przede mną. Nie byłem z tych, co dadzą się ograbiać, ani z tych, co łatwo odpuszczają, postanowiłem więc odzyskać swoją własność oraz samodzielne wymierzyć sprawiedliwość. Nie sądziłem jednak, że to ja zostanę znaleziony jako pierwszy.
- Stać! - usłyszałem kategoryczny kobiecy głos za plecami. Amour tupnąwszy nogą, położył uszy i zaczął energicznie potrząsać łbem. Musiałem stanąć przed nim i złapać cugle oburącz, by uniemożliwić mu wyrwanie się lub stanięcie dęba. Od źrebięcia płoszył się na podniesiony ton, nie przepadał również, gdy zachodzono go od tyłu. Podobnie jak ja. Opanowawszy wierzchowca, spojrzałem na kobietę. Dostrzegłem jedynie pobieżny zarys sylwetki i błysk ostrza, którym najwyraźniej do mnie mierzyła. Nie było przy niej Haines, jednak tylko dureń nie domyśliłby się, że jej obecność tu nie była przypadkowa.
- Lepiej, droga pani, jeśli to nie było do mnie. - Zawyrokowałem, marszcząc brwi i wymownie spoglądają na koniec katany, skierowany mniej więcej na górną część mojego mostka, który raczej nie pozostawiał mi złudzeń. Byłem w możliwie najgorszym usposobieniu i już wtedy wstępnie wiedziałem, że nie będę sypać uprzejmościami z rękawów. Nie miałem ochoty na potyczki, toteż nie pokwapiłem się nawet, by położyć dłoń na rękojeści.
- Widzisz tu kogoś innego? - prychnąwszy, odparła oschle. Przeczuwałem podskórnie, że otaksowywała mnie dość nieprzychylnym spojrzeniem. Niestety, musiałem pozostać jej dłużny, nie widziałem wiele w półmroku i mgle.
- Grzeczniej - odparłem powoli i z naciskiem. - Lojalnie radzę opuścić to cacko.
- Dowódczyni, zobacz, co znalazłem! - naszą krótką wymianę zdań uciął entuzjastyczny okrzyk dobiegający z bliżej nieokreślonego miejsca. Chwilę później zza kępy nagich krzaków wyłonił się młody mężczyzna o popielato szarych włosach i cokolwiek bezczelnym uśmieszku. Miałem okazję mu się przyjrzeć, gdy dziarskim krokiem podchodząc do, jak się okazało, pani komandor, minął również mnie. Nie byłem specjalnie zaskoczony, gdy znajdą, o której wspomniał, okazała się moja klacz. W większe osłupienie raczej wprawiły mnie jej wesoło postawione uszy, głowa oparta o jego ramię oraz przydługi ogon, którym sporadycznie trącała go w plecy, gdy prowadził ją obok siebie. Ba, mało tego, pozwalała mu nawet beztrosko głaskać się po chrapach. Marginesem dodam, że dwa lata układałem tego diabła wcielonego, a i tak kładła uszy i kłapała zębiskami, gdy chociażby przejawiłem zamiar zbliżenia się do niej. Cóż, nawet jeśli darzyła mnie bezpodstawną niechęcią, nie paliłem się, by oddać ją lekką ręką.

< Pani komandor? Panie taktyku?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy