środa, 31 stycznia 2018

Od Taigi CD Antharesa+Quest 11

Ostatni raz spojrzałam w miejsce, gdzie przed kilkoma minutami stał brązowowłosy chłopak, a także jeden z jego wiernych towarzyszy. Uniosłam twarz ku niebu. Gęste chmury przykrywały cały błękit, zwiastując burzę. Powinnam, jak najszybciej znaleźć schronienie, inaczej nie zabiją mnie zombie, a zwykłe zapalenie płuc. Wyrzuciłam ze swoich myśli twarz Aresa, który o dziwo wydawał się przejęty decyzją, jaka zapadła. Niestety, w tej chwili nie można było już nic z tym zrobić. Potrzebowałam chwili spokoju, oderwania się od tego wszystkiego. Chciałam zapomnieć o tym, co mnie spotkało, jednak czy jest możliwe, żeby zapomnieć o miłości? Nie... O zawodzie miłosnym. Wyciągnęłam jedną katanę ruszając do przodu. Teraz miałam tylko jeden cel, zabić jak największą ilość zombie. Przed zapadnięciem zmroku, znalazłam dla siebie ustronne miejsce. Mała chatka, najprawdopodobniej jedna z leśniczówek, okazała się idealnym schronieniem. W środku oprócz wypchanych zwierząt, ujrzałam również kominek. Z kilku gałązek pozbieranych na zewnątrz, udało mi się rozpalić niewielki ogień. Miło było poczuć ciepło na swoich dłoniach, a zaraz później i na twarzy. Mimowolnie uśmiechnęłam się do siebie, siedząc blisko kominka. Noce zaczynały się robić coraz zimniejsze, ciężko przetrwać jedną z zimniejszych nocy na zewnątrz, bez ani jednej iskry. Przymknęłam oczy, zapadając w płytki sen, pamiętając, że znajduje się sama w pośrodku niczego.
~*~
Następne dni mijały w miarę normalnie. Wybijałam wszystko co znajdowało się w okolicy, a na noce wracałam do mojego schronu. Ze zmęczenia nawet nie miałam siły, żeby myśleć czy w mieście panuje spokój. Po kolejnej nocy na skórze jakiegoś zwierzaka, musiałam wybrać się dalej. Zarówno świeża woda, jak i pożywienie zaczynało mi się kończyć. Myślałam, żeby zatrzymać się w mieście, do którego często były wysyłane oddziały naszych ludzi. Jednak zarówno ciekawość, jak i wiedza na temat nikłych zasobów, postanowiłam iść w zupełnie innym kierunku. Wyprawa w te regiony miała się odbyć za kilka miesięcy z większą ilością członków, z powodu dużego natężenia zombie i innych ciekawych stworzeń. Większość starałam się omijać, niektóre cicho zabijałam. Nie miałam ochoty na śmierć, przynajmniej jeszcze nie teraz. Jeśli zaatakowałabym całą grupkę, szansę na przeżycie byłyby nikłe. Dotarłam do budynku, który już na pierwszy rzut oka wydawał się być opuszczony i zniszczony. Drzwi były wyrwane, a okna powybijane. W okolicy było cicho i spokojnie, pomimo zaschniętej krwi na żółtawej trawie. Przełknęłam ślinę i przygryzłam dolną wargę. Zaciskając dłonie na katanach, weszłam do środka, trzymając się blisko ściany. Im dalej szłam korytarzem, tym mniej słońca wpadało do środka, ciemność ogarniała całe moje ciało, a oczy potrzebowały kilku minut, aby przyzwyczaić się do tych warunków. W jednym pomieszczeniu usłyszałam hałas. Charakterystyczny brzdęk metalu rozniósł się echem. Miałam dwie opcje, albo za drzwiami znajdowała się grupka ludzi, którzy mieli jedzenie i wodę, albo było tam coś, czego nie chciałam teraz zobaczyć. Wzięłam głęboki oddech i ostrzem odepchnęłam od siebie drzwi. Stwór stał do mnie tyłem, przypominając z tej strony przerośniętego kraba. Wystarczył jeden krok w jego stronę, aby podniósł łeb, najprawdopodobniej zaciągając się powietrzem. Odwróciwszy się w moją stronę, ujrzałam coś na wzór twarzy, która otworzyła się w nienaturalny sposób. Przyjęłam pozycję bojową, szybko analizując swoją sytuację, a także otoczenie. Za monstrum, które mierzyło dobre 3 metry, znajdowała się półka z puszkami. W większej grupce, pokonanie go nie byłoby aż tak wielkim problemem.
Nie chciałam czekać, aż pierwszy zada cios, który mógłby okazać się dla mnie zabójczy. Zaczęłam od ataku na odnóża, jednak oprócz małych zadrapań nie mogłam uzyskać lepszego efektu.Unikając ciosów przeciwnika zdecydowałam się tradycyjnie odciąć mu głowę, nie sądziłam jednak, że trafiłam na kogoś tak silnego. Wystarczyła jedna nieuwaga, żeby uderzył mnie z niewyobrażalną siłą.
Odbiłam się od ściany niczym piłka, padając na podłogę. Spojrzałam na brudny sufit, delikatnie otwierając usta, sama nie wiem czy chciałam zaczerpnąć ostatni raz powietrza, czy wybuchnąć śmiechem. Szepnęłam jedynie bezgłośnie jedno krótkie zdanie
- A więc tak umrę- Chciałam zamknąć oczy i szybko zakończyć ten żywot. Może każdy z nas właśnie tak zakończy swoje marne życie? Zabity przez jakąś kreaturę, robiąc przy okazji za jej posiłek. W sumie lepsze to niż zostać jedną z nich. Byłam gotowa na śmierć, ból nie przerażał mnie tak bardzo, jak fakt, że nie zobaczę już nikogo z miasta, nigdy więcej się nie uśmiechnę, nie zjem ani jednej truskawki. Starając sobie przypomnieć ten słodki smak, usłyszałam strzał, a zaraz po tym do moich nozdrzy dotarł zapach prochu. Ktoś mnie podniósł i zaczął ciągnąć. Podniosłam powieki, ale nie mogłam zauważyć twarzy drugiej osoby. Ares, Mobius... Któryś z nich mnie śledził? A może obaj się zgadali i ruszyli na poszukiwania?
Czy to możliwe, że mogę być dla nich aż tak ważna. Wszystko dookoła wyglądało tak samo, chciałam po prostu zamknąć oczy i zasnąć. W końcu poczułam zimną ciecz przy ustach i otaczające mnie ciepło. Nerwowo odsunęłam się pod samą ścianę, przypatrując się młodemu mężczyźnie.Patrzył na mnie błękitnymi oczami z uśmiechem, trzymając butelkę z wodą. Obie dłonie miał zabandażowane.Wyglądał bardzo przyjaźnie, w życiu bym nie powiedziała, że ktoś takiej postury i z taką mimiką może przeżyć tyle czasu w samotności, broniąc się przed wszelakim zagrożeniem, co najważniejsze zaryzykował swoje życie, żeby mnie uratować, pomimo iż jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi.
- Nie pamiętasz mnie? - Zapytał, jakby ze smutkiem. Zaskoczył mnie. Starałam się przypomnieć sobie czy znam tą twarz, ale w głowie miałam jedną wielką pustkę.
- Nie... - Mruknęłam w końcu, przerywając ciszę.
- Jak zawsze nie masz pamięci do twarzy - Zaśmiał się, siadając naprzeciwko mnie i podając zupę w metalowej puszce. Chwyciłam ją i wtedy poczułam, że jest ona rozgrzana. Położyłam ją na ziemi dmuchając w swoje palce. Wciąż jednak nie rozumiałam skąd ten młody może mnie znać. Spotkaliśmy się na jakieś wyprawie?
- Wybacz, ale zupełnie Cię nie kojarzę - Dodałam ostrożnie, mając na uwadze fakt, że to on teraz rozdawał karty. Miał broń, zarówno swoją, jak i moją.
- Mieszkaliśmy obok siebie. To ja Nagisa, zawsze się śmiałaś, że Twoje nazwisko można mylić z moim imieniem - Przechylił głowę w bok, a ja nie mogłam znaleźć odpowiednich słów. Ten mały szczeniak, który zawsze się obok mnie kręcił, dawał prezenty na walentynki i za wszelką cenę próbował się zbliżyć, siedział teraz naprzeciwko mnie z tym samym uśmiechem.
- Nagisa... Zmieniłeś się, nie poznałam Cię - Przyznałam, wkładając łyżeczkę z zupą do ust. - Jak udało Ci się przeżyć? - Zadałam chyba jedno z najbardziej oczywistych pytań.
- Nie było łatwo. Najpierw zebraliśmy się wszyscy z osiedla, ale Ciebie nie było, chciałem Cię odnaleźć... Zaczepiłem jakiś ludzi z którymi chodziliśmy z miejsca na miejsce, nawet nie wiesz, jak oni wspaniale walczyli! - Jego zachwyt, był w tym momencie nie do opisania. - Niestety zabiła ich brawura, zresztą Ciebie też, gdybym Cię nie zauważył - Dodał z małym uśmiechem.
- Powinnam Ci podziękować - Ułożyłam dłoń na karku.
- Chodzisz sama?
- Teraz tak, ale kilkadziesiąt kilometrów dalej jest miasto, otoczone murami, gdzie zombie nie mają jak wejść. Jest to jedna z najbardziej bezpiecznych miejsc. Mamy pola uprawne, a na zewnątrz wychodzą tylko Ci, którzy są wysyłani na ekspedycję - Wyjaśniłam w skrócie - Dam Ci namiary gdzie iść, powiesz, że jesteś ode mnie
- Ty nie wracasz? - Podniósł jedną brew.
- Mam jeszcze kilka rzeczy do załatwienia - Mruknęłam - Przeżyłeś tyle czasu w samotności droga, też nie będzie dla Ciebie aż tak trudna.
- Nie zostawię Cię, przecież wiesz - Ze śmiechem podał mi koc i wodę, a sam zaczął rozpalać w kominku, nie miałam siły na kłótnie z nim.
Przez kilka dni Nagisa nie dał nic sobie powiedzieć, uparł się, że chce iść ze mną, zresztą nawet największe groźby nie dałyby żadnego skutku. Od zawsze należał do tych najbardziej upartych. Ja robiłam swoje, on miał się trzymać na uboczu i ewentualnie strzelić, gdy coś będzie za blisko niego. Sama nie wiem, kiedy doszło do tego, że usłyszałam jego krzyk. Odwróciłam się i ujrzałam, jak jeden z zombie wgryza się w jego porcelanową skórę na ramieniu. Zmarszczyłam brwi i jak najszybciej utorowałam sobie drogę do niego, wpychając metal w głowę umarłego. Złapałam chłopaka w pasie i jak najszybciej oddaliłam się od miejsca boju. Upewniając się, że jesteśmy bezpieczni, spojrzałam na jego ramię. Krew z ropą, ale także i z żółtym sokiem wydobywał się z rany, która zaczynała już gnić. Proces przemiany już się zaczął. Miałam minimalną nadzieję, na to, że zdążę odciąć mu ramię, dzięki czemu uda mu się przeżyć. Łatwiej zatamować krwawienie i dotrzeć do miasta, niż powstrzymać przemianę.
- Taiga, za późno... I tak by do tego doszło - Uśmiechnął się do mnie słabo. - Możesz.... Mnie zabić? - Podniósł jedną brew.
- Nagisa... Nie mogę tak po prostu Cię zabić - Widziałam, jak przez chwilą krzywi się z bólu łapiąc się za ramię.
- Czuje, jakby coś zgniatało mi wszystkie wnętrzności... Nie chce Cię zaatakować, a za chwile, nie będę na siebie panować. Ja nie chce być tacy jak oni, proszę! - Zacisnęłam zęby, wiedziałam doskonale, że to co mówi to czysta prawda. Dodatkowo jest tak blisko, że z łatwością mógłby mnie zabić.
- Wybacz mi Nagisa - Powiedziałam cicho, biorąc jeden szybki zamach, nie chciałam żeby cierpiał. Jeszcze ciepła krew prysnęła na moje dłonie, a ciało bezwładnie opadło na ziemię. Rzuciłam tylko na niego okiem, odwracając od razu wzrok. Robiłam to już nie raz, ale nikogo nie znałam tak dobrze, jak jego. Zabrałam wszystkie rzeczy i uciekłam.
Mijał już 3 tydzień od kiedy nie było mnie w mieście. Jeszcze kilka dni i poleci 4. Siedziałam na drzewie i przyglądałam się murom, które piętrzyły, chcąc złapać samo niebo. Miałam wiele wątpliwości, czy powinnam tam wracać, ale brakowało mi ich wszystkich, a może byłam egoistką i tęskniłam za ciepłym posiłkiem, wodą i bezpieczeństwem? Zeskoczyłam na zimną, a także morką glebę wychodząc na otwarte pole, kierując się w stronę wielkich metalowych drzwi. Na murze widziałam ludzi, zauważając mnie zaczęli nawoływać innych. Cóż, ciężko było mi powstrzymać uśmiech. Cała we krwi, a także i brudzie podniosłam katanę w ich stronę. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Powitali mnie zarówno z zaskoczonymi, jak i zadowolonymi minami.
- Nie patrzcie na mnie, jak na ducha - Mruknęłam, odkładając torbę i rutynowo pozwalając się obejrzeć. Od razu dostałam butelkę ze świeżą wodą, która wypiłam duszkiem. Dopiero teraz zauważyłam Aresa.
- Żyjesz - Uśmiechnął się delikatnie.
- Nie tak łatwo mnie zabić. Opowiesz mi o zmianach w drodze do lekarza? - Zapytałam, na co się zgodził. Dowiedziałam się, że większość osób zgodnie oznajmiła iż nie żyje, chcieli wybrać Mobiusa jako nowego dowódce, ale się nie zgodził.
- Ostatnio nie jest zbyt... Aktywny - Wzruszył ramionami - Dobrze, że wróciłaś - Podniósł kącik ust. Odwzajemniłam jego gest.
- Trochę mi tego wszystkiego brakowało - Przyznałam, stając przed wejściem do lekarza - Mam prośbę.
- Tak?
- Mogłabym Cię prosić żebyś mi podrzucił trochę jedzenia do mieszkania? Nie chce odpowiadać na miliony pytań, a wiem, że na stołówce wszyscy mogą się rzucić w moją stronę. Nie mówiąc już o tym, że chce się trochę umyć - Spojrzałam na swoje ciało, gdzie nawet skrawek nie pozostawał bez brudu.

Anthares?

niedziela, 28 stycznia 2018

Smutne wieści

Niestety musimy pożegnać się z niektórymi postaciami. Mam jednak nadzieję, że to was nie załamie! Mimo iż nasze miasto troszkę podupadło w ostatnim czasie, to mam nadzieję, że szybko wrócimy do dawnego stanu rzeczy! Niech jednak każdy pamięta, odejście z bloga, nie oznacza, że trzeba się z nami żegnać! Zawsze możecie do nas wrócić, drzwi cały czas będą otwarte! ^^
Pożegnajmy:
- Siegrain Rainers
- Aspen Dante Nox
- Deira Eliana Nox
- Castiel Rogers
- Lucy Star
- Goro Shigeno
- Clarence ,,Clark" Artwood     
Przykro mi żegnać tylko miłych ludzi, ale wiadomo, nikogo siłą zatrzymać nie można. Oby wam się wiodło ^^
Pozdrawia Taiga 

Od Antharesa CD Olivii

Gdy tylko spostrzegłem, co się święci, jednym płynnym ruchem dobyłem przytroczonej do boku katany, której ostrze natychmiast zalśniło jasnym blaskiem w promieniach porannego słońca. Jedną ręką zawróciłem swoją klacz w kierunku otoczonej przez szwendacze Olivii i z miejsc ruszyłem gładkim, wyważonym galopem. Nim ktokolwiek z oddziału zdążył przenieść na mnie wzrok, oba monstra niemal równocześnie zostały pozbawione głów, cięciami szybkim i skutecznymi jak atak kobry. Cielska bezwładnie opadły na ziemie, głowy z kolei potoczyły się nieopodal nóg czarnego jak smoła ogiera Olivii, wyraźnie zaniepokojonego całym epizodem. Szczerze mówiąc, jego urocza właścicielka również nie wyglądała na specjalnie zachwyconą, choć nie miałem się co temu dziwić. O ile zostałem dobrze poinformowany, była to jej pierwsza prawdziwa misja w terenie i zapewne po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się szwendaczom z tak nieznacznego dystansu. Mimo wszystko jednak musiałem przyznać, że zachowała się najzupełniej prawidłowo. Nie wycofała się z podkulonym ogonem na sam zapach niebezpieczeństwa, co ku swej uciesze miałem okazję już nieraz oglądać w wydaniu całej rzeszy nowicjuszy. No ale cóż, musiałem się wtrącić. Nie mogłem ryzykować, że ktokolwiek odniesie obrażenia na mojej wachcie.
- Jesteś cała? - zapytałem, mierząc dziewczynę chłodnym spojrzeniem, zatrzymawszy Haine przy jej kolosalnym wierzchowcu, nieustannie uderzającym przednim kopytem w podłoże, z położonymi płasko uszami. Po krótkich oględzinach oceniłem, że nasze konie miały mniej więcej tę samą maść oraz wysokość w kłębie, nie dało się jednak ukryć, że Haine była nieco lżej zbudowana. Jasnowłosa w odpowiedzi skinęła tylko głową i opuściła łuk, lecz pobielałe od zaciskania knykcie ciągle jej się trzęsły, a wzrok niezmiennie skupiony miała na splątanej gęstwinie krzaków przed nami. Coś poruszając się w nich, wydawało coraz głośniejszy i bardziej niepokojący szelest i chrobotanie. Zsunąłem się z siodła i omiótłszy miejsce podejrzliwym spojrzeniem, postąpiłem o krok w jego stronę. Haine poruszyła nerwowo chrapami i z impetem uderzyła tylnym kopytem o wyjałowioną ziemię, wzniecając w powietrze małe kłęby kurzu. Poklepałem ją po nosie.
- Cofnijcie się - rzuciłem przez ramię ponurym tonem - Sprawdzę, co tam siedzi.
- Tylko uważaj - usłyszałem niemrawą przestrogę Mishy, która ostatnimi czasy miała wyjątkowo irytującą tendencję do zamartwiania się o moje bezpieczeństwo, jakby było to w jakimkolwiek stopniu potrzebne i pożądane. Puściłem jej uwagę mimo uszu i ruszyłem pewnym krokiem przed siebie, lecz nim zdążyłem choćby musnąć opuszkami palców najbliższą gałąź, spomiędzy kępy niskich drzew z prędkością błyskawicy wypadły kolejno cztery ogromne, umazane krwią brytany. Wyminęły mnie, nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem i w szaleńczym tempie dopadły rwących się koni dwóch najbliżej stojących jeźdźców. Ogier Olivii natychmiast stanął dęba i niemal staranował jednego z psów, jasnowłosa zaś posłała weń kilka celnych strzał. Klacz Mishy tymczasem zaczęła wierzgać jak opętana, niemal wysadzając swoją butną właścicielkę z siodła. Kątem oka dostrzegłem jeszcze tylko, jak wałach Ricarda nie ważąc na zdecydowane komendy jeźdźca, poniósł go kilkadziesiąt metrów dalej.
- Nie rozdzielać się! - krzyknąłem wskakując na Hainę oraz widząc ostateczny popłoch i chaos, jaki zaprowadziło pojawianie się kolejnych trzech brytanów. - Opanujcie konie, zanim zajmiecie się psami.
Szybko przekonałem się, że każdy był zbyt zajęty sobą, aby chociaż udawać, że w jakimkolwiek stopniu interesuje ich, co aktualnie miałem do powiedzenia. Zazgrzytałem zębami i ruszyłem na pomoc znajdującej się najbliżej Olivii, której strzały trafiły atakującego ją psa najpierw prosto we wściekle rozwarty pysk, następnie między obdarte ze skóry żebra, z których zwisały pasma poszarpanej krwistoczerwonej tkanki. Nim się obejrzałem, walka rozgorzała na dobre.
***
Nie potrafiłbym powiedzieć, w którym momencie dokładnie straciłem z oczu większość osób z oddziału. Nie posiadałem przy sobie nikogo, wyłączając zaścielające przestrzeń wokół mnie truchła psów, które bez żalu osobiście odesłałem z powrotem na tamten świat. Sfora okazała się znacznie liczniejsza i silniejsza, niż mogłem z początku przypuszczać. Gdybym wiedział, jaki to wszystko będzie miało finał, nie dopuściłbym do starcia oraz zarządził natychmiastowy odwrót, a tak... Miałem już tylko szczerą nadzieję, że wszyscy są bezpieczni i zmierzają najkrótszą drogą prosto do miasta.
Schowałem katanę i pociągnąłem Haine za sobą. Niedaleko znajdował się niewielki czysty strumień, gdzie zamierzałem opłukać broń i oczyścić paskudnie wyglądające zadrapanie na piersi mojej klaczy. Rana nie była głęboka i dziękowałem Bogu, że miałem do czynienia tylko z powierzchownym śladem pazurów, a nie ugryzieniem.
Nie uszedłem daleko, kiedy do moich uszu dotarł dźwięk jednoznacznie świadczący, że znów znalazłem się w niechcianym towarzystwie. Położyłem dłoń na rękojeści katany i ostrożnie postąpiłem kilka bezszelestnych kroków naprzód, ku źródłu dźwięku. Niemal odetchnąłem z ulgą, kiedy moim oczom ukazał się znajomy fragment kruczoczarnego końskiego grzbietu. Szybko podszedłem do konia.
Olivia siedziała na piętach i nabierała dłonią wodę ze strumienia. Mimo mieszaniny błota, kurzu i krwi oblepiającej jej ciało, wyglądała na całą i zdrową.
- Olivia? - zapytałem na powitanie, unosząc jedną brew. Uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy ten dnia ton mojego głosy nie brzmiał kategorycznie i rozkazująco. - Wszystko w porządku?
Jasnowłosa podniosła na mnie zmęczony wzrok. Haine tymczasem postawiła uszy i niepewnie podeszła zaczerpnąć zimnej wody ze strumienia, w tym samym miejscu, w którym robił to kary koń Olivii. Nie zatrzymałem jej.
- Tak, jestem cała. Gdzie jest reszta? - miała nieobecny głos, choć jej spojrzenie było zupełnie trzeźwe i stanowcze, dokładnie tak, jakby wydarzenia sprzed parunastu minut jeszcze do niej nie docierały.
- Sam chciałbym to wiedzieć. - skwitowałem, nachylając się nad strumieniem, tuż obok głowy Haine. - Z nimi, czy bez, powinniśmy wracać za mury. We dwójkę nie zdołamy kontynuować misji, a ryzykujemy w ten sposób kolejne straty.
Olivia skinęła głową, wyprostowała się i podeszła do swojego konia.
- Którędy zamierzasz wracać?
Spojrzałem w niebo, zasnute przez szare spiętrzone chmury.
- Jest późno i zapowiada się na ulewę. Mój koń jest ranny, a do Santari jest stąd dobrych kilka godzin pieszo. Wolałbym nie ryzykować przeprawy nocą, a nie wątpię, że po drodze zastanie nas zmierzch. Niedaleko znajduje się opuszczony budynek, gdzie możemy poczekać do świtu.
Olivia nie przyjęła mojej decyzji z powalającym entuzjazmem, lecz nie wyglądała również, jakby spieszyło jej się, aby wracać samej. Chcąc nie chcąc, musiała więc iść ze mną.
***
Drzewa szybko przerzedziły się, ustępując miejsca pofałdowanym wzgórzom, krętym błotnistym strumieniom oraz rozświetlonym blaskiem słońca polanom, z których niczym zepsute zęby sterczały gruzy kamiennego muru, okalającego opuszczoną posiadłość. Parter gmachu, w którym zamierzaliśmy się schronić, zbudowany był z rozsypującego się kamienia niespojonego zaprawą, a dwa pozostałe piętra były drewniane. Dach, a raczej to, co z niego zostało, pokrywała stara, przerzedzona strzecha, pośrodku zaś sterczał na wpół rozsypany komin. O dziwo, prawie wszystkie okna ciągle znajdowały się w futrynach, lecz szerokie dwuczęściowe drzwi smętnie zwisały na oberwanych zawiasach.
Nie zwlekając, szybkim krokiem weszliśmy do środka, przekraczając skrzypiącą omszałą bramę. Konie przywiązaliśmy w przestronnym pomieszczeniu na parterze i pospiesznie udaliśmy się na przeszukiwanie pięter. Szybko zorientowaliśmy się też, że standardy z zewnątrz niewiele odbiegały od tych z wnętrza domu. Na każdym kroku należało uważać, aby nie potknąć się o rozpadający się parkiet, który zasłany był szczątkami porysowanych i poobłupywanych drewnianych mebli. Ściany nosiły liczne ślady wilgoci, draperie były porozciągane i pozieleniałe od pleśni, a stare sitowie kruszyło się pod stopami. Od wielu lat nikt tu nie zaglądał.
Kiedy znalazłem Olivię, znajdowała się w najmniej zdewastowanym pokoju na drugim piętrze.
- Znalazłaś coś interesującego? - zapytałem zawadiackim tonem, opierając się o wyszczerbioną framugę z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Jasnowłosa nawet na mnie nie spojrzała.
- Łóżko, ale tylko jedno - odparła beznamiętnym głosem, wskazując mebel zakrzywionym końcem łuku. Deski zajęczały pod jej butami, kiedy eleganckim krokiem podeszła w moją stronę.
- I nie chcesz spać na podłodze, prawda? - skwitowałem, nieświadomie cały swój wzrok skupiając na sylwetce Olivii, która, mówiąc krótko, należała do tych zdecydowanie bardziej przyjemnych dla oka. Aż przez chwilę przestałem się dziwić, że Mobius doprawił dla niej rogi naszej słodkiej dowódczyni. Po chwili jednak otrząsnąłem się i dopilnowałem, aby moje oczy miały ten sam wyniosły i srogi wyraz.
- Nie.
- Jesteś pewna? - łudziłem dalej, rozciągnąwszy usta w aroganckim uśmiechu. Jasnowłosa prychnęła, po czym strzeliła wzrokiem to na mnie, to na mebel.
- W drodze wyjątku możemy spać plecami do siebie. - wzruszyła nonszalancko ramionami, wymijając mnie w przejściu - Nie przeszkadza mi to.
Nie oglądając się, podążyła w dół po śliskich schodach.
- Miło z twojej strony - skwitowałem za nią, kładąc rękę na biodrze - Pamiętaj, że jeśli będzie ci zimno, zawsze możesz się przytulić.
Momentalnie odwróciła się i spojrzała w górę, omiatając mnie od stóp do głów grobowym spojrzeniem, na co tylko uniosłem ręce do góry, w geście proszenia o rozejm. Wiedziałem, że stąpam po kruchym lodzie, lecz nie mogłem sobie odmówić przyjemności droczenia się z nią. Zwłaszcza po całej tej aferze, którą ostatnio roznieciła, a która niejako odbiła się również na mojej skromnej osobie.

<Liv? ^^>

czwartek, 18 stycznia 2018

Od Fragonii

Przewróciła się na drugi bok, jednak stwierdziła, że nie uśnie w takiej pozycji. Czy w ogóle będzie jej dane zaznać chociaż odrobiny snu? Zaczęła w to szczerze wątpić. Zdenerwowana, odwróciła się na brzuch i schowała głowę pod poduszką. Mimo, iż nie było szans na sen, zaczęła liczyć owce, które po chwili zamieniły się w chodzące, żywe trupy. Zamknęła oczy i wróciła pamięcią do swojego zniszczonego domostwa. Płonący budynek, otoczony przez hordę żywych trupów. Zombie nie zbliżały się do tego budynku ze względu na ogień, który skutecznie je odstraszał. Dziewczynka była wtedy na najwyższym piętrze, przerażona, że zginie w tak okrutny sposób. Miała do wyboru spłonąć żywcem, albo skoczyć prosto na te bestie. Jeżeli nawet nie zginie podczas upadku, to z pewnością zostanie rozszarpania. Chyba właśnie wtedy straciła przytomność i obudziła się w aucie rodziców.
Do oczu napłynęły jej łzy. Skuliła się i zaczęła płakać. Cholerka, to nie tak miało się skończyć. Miała żyć z nimi, miała zajmować się bratem, a nie go pochować. I tak nie było gdzie, więc zmuszona była zrobić mu niedbały grób, a na kopcu postawiła krzyżyk zrobiony ze znalezionych w pobliżu patyków, żeby chociaż oznaczyć miejsce jego pochówku. Być może został on zniszczony przez wiatr, deszcz, grasujące w pobliżu zombie... Być może żywe trupy dorwały się już do jego ciała i zaczęły wyjadać jego mięso. Na samą myśl Fragonii zrobiło się niedobrze. Chciała wygnać z głowy te obrazy, jednak im bardziej się starała, tym dokładniej widziała ten obraz rozrywanego ciała. Nie potrafiła się już uspokoić. Rzuciła poduszką w pobliską półkę z lalkami, omal przy tym nie strącając swoich porcelanowych zabawek. Zawaliła na całej linii. To nie jego powinny zjeść żywe trupy, a ją. Wstała z łóżka i nerwowo zaczęła chodzić po swojej kwaterze, zastanawiając się, co ze sobą zrobić. Roztrzęsiona, wzięła kilka wytworzonych własnoręcznie witaminek, mając nadzieję, że jakimś cudem jej to pomoże. Ręce tak jej się trzęsły, że rozsypała znaczą część swoich lekarstw. Wypiła też trochę wody, po czym zapaliła lampkę. Na pewno ktoś teraz ją zauważy, jednak wolała już dostać opiernicz od jakiejś żywej istoty, niż ciągle błąkać się po ciemnym pokoju ze swoimi lękami. Miała wrażenie, że z każdej strony czekają na nią żywe trupy, w każdej chwili gotowe, aby chociaż spróbować jej mięsa.

Ktoś?

sobota, 13 stycznia 2018

Od Olivii Do Anthares’a

Odkąd Taiga wyjechała na samobójczą wyprawę, atmosfera w całym Santari się zmieniła. W powietrzu wisiała niepewność, strach oraz brak nadziei. Plotka o mnie i Mobiusie rozeszła się aż za szybko. Wiele osób się o tym dowiedziało i uwierzyli w to. Większość znała Mobiusa i w przeciwieństwie do mnie był popularny. Jednak jakimś cudem wiele osób mnie rozpoznawało na ulicy. Nie witali mnie miłym wzrokiem a nawet rzucali w moją stronę różne wyzwiska. Jedyny plus tej całej sytuacji to 80% ludności miała to po prostu głęboko w poważaniu. Co ciekawe, minął zaledwie jeden dzień od całej afery a już połowa miasta wie o tym, że się „przespałam” z chłopakiem dowódczyni. Kilka moich przyjaciół podchodziło do mnie, gdy widzieli mnie na ulicy. Pytali się czy to prawda. Zawsze odpowiadałam, że do niczego między nami nie doszło. Cieszę się, że chociaż kilka osób jest po mojej stronie. Wiadomo, że Taiga ma większe wsparcie a jej znajomi nie będą do mnie najlepiej nastawieni. Pod koniec pierwszego dnia moja przyjaciółka przyszła do mnie z piwem. Musiałam niestety odmówić. Nie miałam ochoty pić ani na pogaduszki. Okazało się, że nie przyszła do mnie o godzinie 22 by pogadać tylko by przekazać mi informację, że jutro rano będę jechała na jakąś misję w drużynę Anthares’a Blanchard’a. Słyszałam już gdzieś jego imię. Miałam wrażenie, że to ten przydupas Taigi. Obok dowódczyni był albo Mobius albo on. Muszę przyznać, że kobieta była bardzo popularna wśród mężczyzn. Szczerze? Nie dziwię się. To bardzo rzadkie widywać kobietę na stanowisku dowódcy.
-Mówisz poważnie? Wiesz, nie chcę być po raz kolejny wciągnięta w nielegalne misje - powiedziałam niepewnym głosem.
- Pan Anthares przewidział twoje zwątpienie więc dał mi karteczkę z potwierdzeniem. Powiedział, że jutro o 7 wszyscy mają być w stajni - odpowiedziała i klepnęła mnie w ramię. Całe moje ciało drgnęło, gdy poczułam na sobie jej dotyk. Wypiła piwo i pożegnała się ze mną. Nie byłam zbyt szczęśliwa tą nową informacją. Skoro on, przyjaciel dowódczyni ma być liderem, to pewnie reszta drużyny też ma jakieś powiązania z Taigą. Coś czułam, że nie będę mile widziana. Ale co mogłam zrobić poza zaciśnięciem zębów i pójściem na misję? Całą noc nie spałam. Bałam się spotkania z drużyną, do której zostałam wcielona. Przeczucie mi mówiło, że to nie będą osoby, które głaszczą mnie po główce i będą mi mówić same pozytywne opinie. Natomiast oni będą bardzo wymagającymi kompanami, którzy oczekują ode mnie coś więcej niż zwykłą współpracę. W końcu zasnęłam o trzeciej nad ranem, ale był to bardzo płytki sen.
~ Następnego ranka ~
Obudził mnie alarm budziku, którego dźwięk rozbiegał się po całym domu. Nie podobało mi się to, ale co ja mam do gadania? Musiałam wstać, by móc dojść do stajni na czas, a nawet przed czasem. Ku mojemu zaskoczeniu cała piątka, łącznie ze mną, szykowała się do wyjazdu. Była zaledwie 6:20… Co oni tak wcześnie tutaj robią? Niestety byłam ostatnia… Nie zaczęłam najlepiej współpracę z drużyną. Przywitałam się z nimi kiwnięciem głowy i weszłam do stajni. Na przywitanie Ashley wysunął swój czarny łeb z boksu. Na mojej twarzy od razu się pojawił uśmiech. Mogłabym spędzać z tym koniem dni w samotności. Nagle poczułam jak ktoś mnie celowo potrącił.
-Ojej przepraszam - powiedziała ironicznie, posyłając w moją stronę wredny uśmieszek - Jesteś Olivia Triss Merigold? - zapytała się udając zaciekawioną.
- Tak - odpowiedziałam podejrzliwie.
- To dobrze - spojrzała mi prosto w oczy - Jestem Misza. Słuchaj… - przybliżyła się do mnie. Przez moje ciało przeszedł dreszcz przerażenia - Jak będziesz się nam plątała między nogami, to zostawimy ciebie w tyle i powiemy dowództwu, że zginęłaś podczas misji. Masz jechać na samym tyle, rozumiemy się? - w jej głosie słyszałam nienawiść i niechęć do mnie. Czyli jednak wszyscy nadal uważają, że między mną a Mobiusem coś było.
- Rozumiem - rzuciłam obojętnie i odwróciłam się plecami do rozmówczyni. Ash był poddenerwowany, co mogłam wywnioskować po jego uszach, które położył a jego oddech stał się cięższy. Wyszczotkowałam go a potem osiodłałam ogiera. Wyprowadziłam go z boksu i wyszłam na dwór by zaczekać za resztą drużyny. Koń był niespokojny i cały czas przebierał kończynami. Chwilę później obok mnie pojawił się wysoki mężczyzna o kruczoczarnych włosach, który w prawej dłoni trzymał trzymał wodze konia. Podszedł do mnie i przyjrzał mi się dokładnie, nieco przerażającym wzrokiem.
- Gotowa? Zaraz wyjeżdżamy - oznajmił milszym tonem niż Misza, która przywitała mnie chłodno.
- Tak - odpowiedziałam pewnie, chociaż w głębi serca czułam, że nie jestem gotowa na wyprawę z takimi ludźmi, którzy są o wiele silniejsi ode mnie. Dlaczego w ogóle mnie wybrali? Mieli przecież tyle osób do wyboru i to bardzo dobrych wojowników. Jedyną rzeczą, którą się wyróżniam to umiejętność strzelania z łuku. Precyzja połączona z szybkością moich strzałów jest niemal nieosiągalna dla większości łuczników. Jednak taka walka nie może trwać długo, ponieważ bardzo łatwo się przy tym męczę. Kątem oka zauważyłam jak wszyscy wsiadali na swoje wierzchowce. Postąpiłam tak samo. Gdy tylko Ashley poczuł dodatkowy ciężar na grzbiecie, zastrzygł uszami i cicho parsknął. Poklepałam go po szyi i czekałam aż wszyscy pojadą przede mną. Miałam jechać ostatnia, więc musiałam pilnować by Ash się nie wyrywał. Jest typem konia, który uwielbia rywalizować oraz nienawidzi galopować na samym końcu grupy. Wszyscy ruszyli szybkim kłusem w stronę bram miasta, które otworzono w momencie gdy nas zauważyli.
- Powodzenia! - krzyknął jeden z strażników, machając do Anthares’a, na co odpowiedział kiwnięciem głowy. Od razu po przekroczeniu wrót miasta, ściągnęliśmy łydkami nasze wierzchowce, które przeszli w galop. Mój karosz rwał się do przodu, ale musiałam go trzymać na bardzo krótkich wodzach. Musiałam mieć nad nim jak największą kontrolę i dawać mu znać, żeby nieco zwalniał. Nie chciałam plątać się między nogami tych doświadczonych wojowników. Gdy na niebie pojawiło się słońce, nałożyłam na głowę swój kaptur. Nagle Ashley zaczął zwalniać, aż stanął w pewnym momencie. Misza się odwróciła w moją stronę. Nie była zbyt szczęśliwa z zachowania mojego wierzchowca.
- Masz aż tak miękkie serce, że nie umiesz ruszyć takie wielkie bydle z miejsca? - zakpiła, ale nie słuchałam jej. Przyglądałam się ogierowi z uwagą. Zachowuje się tak jedynie w momencie, gdy w pobliżu znajduje się zagrożenie. - Ares, wiesz co? Zrobiliśmy najgorszy błąd biorąc taką dziewczynę co nawet nie umie jeździć konno. Ciekawa jestem czy ona umie w ogóle walczyć. Bo na pewno umie podrywać zajętych facetów - dodała sarkastycznym tonem. Słuchałam ją jednym uchem, bo aż mnie zainteresowało to co o mnie mówiła. Jednak coś przykuło mój wzrok. Coś się poruszało w krzakach a Ash zarżał cicho i uniósł swoje przednie kończyny. W mgnieniu oka sięgnęłam po łuk wraz z strzałą. Nałożyłam strzałę na cięciwę, wycelowałam i puściłam. Usłyszałam skomlenie a chwilę później zza krzaków wygramolił się pies, który został zarażony wirusem.
- A jednak nie jest taka zła - powiedział jakiś mężczyzna. Nagle za mną wyskoczył zombie, albo raczej kilku zombie. Nie zdążyłam nic zrobić. Byłam przerażona... Nawet ich nie zauważyłam. Były większe i silniejsze od tych wcześniejszych co wcześniej się zabijałam. Spanikowany Ash ruszył z miejsca galopem zaledwie kilka metrów a potem się zatrzymał w odległości kilku metrów od zombie. Po raz kolejny nałożyłam strzałę na cięciwę a potem ją wypuściłam. Trafiłam w jednego z nich, ale tamta dwójka rzuciła się w moją stronę. Tuż za nimi zauważyłam delikatny ruch w krzakach, który z każdą sekundą się zwiększał. Byłam całkowicie sparaliżowana, nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji a co więcej, nigdy nie walczyłam przeciwko takim zombie. Najwidoczniej jest na świecie wiele rzeczy, które mnie w jakiś sposób zaskoczą.

Anthares?

niedziela, 7 stycznia 2018

Od Jojena

To był kolejny męczący dzień dla Jojena. Miał kilkunastu pacjentów, do tego połowa z nich to staruszkowie, którzy upierają się, że są poważnie chorzy, a tak naprawdę, no cóż - starość nie radość.
Nowy zwierzak nie sprawiał problemów, jednak Jojena niepokoił fakt, że bardzo chciał się zaprzyjaźnić z jego największym wężem, a kociak rozmiarem niemal dorównywał śwince morskiej.
Jakby tego było mało, Jojen miał kolejny atak.
Czując, że dzieje się z nim coś złego, zamknął się w osobnym pokoju i zamknął go na klucz. Nie trwało to długo, po chwili Jojen zobaczył postać stojącą w rogu pokoju, która zbliżała się do niego z mrocznym uśmiechem na twarzy. Chłopak cofnął się do przeciwległego rogu i patrzył na postać, która była coraz bliżej.
-Zostaw mnie! Nawet nie istniejesz! - krzyknął na niego Jojen.
-Skoro nie istnieję, to dlaczego się mnie boisz? - zapytała postać pochylając się nad Jojenem. - Jesteś na mnie skazany, Jojen. Będę z tobą zawsze, będę cię nękał, kiedy mi się spodoba, będę cię męczył, dręczył, aż nie zmiękniesz, a coś mi mówi, że nie zrobisz tego zbyt szybko... Znam cię, chłopcze, jesteś zbyt silny, ale jednocześnie zbyt słaby, by poprosić kogoś o pomoc.
-Odejdź! - wrzasnął Jojen. -Odejdź! - chwycił się za włosy i szarpnął, uderzył głową w ścianę, by wyrzucić halucynację z głowy.
-Oj, Jojen... - mruknęła postać. -Nie rób sobie krzywdy - położył dłoń na jego głowie. -Nie chcesz chyba, żeby to się tak szybko skończyło.
-Pozbędę się ciebie!
-Zastanów się nad tym. Pamiętaj, że dzięki mnie wciąż żyjesz.

wtorek, 2 stycznia 2018

Witam!

Witam wszystkich! ^^
Jak widzicie aktywność na blogu nieco spadła, co nie ukrywam, jest po części moją winą, ale chyba jak każdy w swoim życiu miałam gorszy czas i przyznaję, że nieco zaniedbałam sprawę. Mam jednak nadzieję, że zostanie mi to wybaczone, a blog wróci do życia... No chyba, nie chcecie żeby zombie nas pożarły? :D
Wszyscy, którzy nadal chcą być na blogu i bronić miasta przed hordami, niech zostawią po sobie jakiś znak, może być to komentarz po tym postem, czy też bezpośrednia wiadomość do admina. :)
Pozdrawiam Tai!

Obserwatorzy