I nagle wszystko runęło. Straciłam grunt pod nogami. Zasłoniłam głowę
rękami przed spadającymi deskami i gruzem. W ciągu sekundy zaczęliśmy
spadać w dół, a razem z nami cały pokój, jeśli nie część budynku – a
może i nawet cały. Wszystko się sypało i w pewnym momencie leciałam, a
raczej spadałam. I mimo, iż większość marzy o lataniu, ja chciałam, aby
to się jak najszybciej skończyło. Dlatego po kolejnych sekundach moje
ciało uderzyło o twarde podłoże. Byłam wszystkiego świadoma, otworzyłam
oczy i się rozejrzałam. Deski spadały wręcz z nieba (w rzeczywistości
byliśmy parę pięter niżej, jeśli nie trafiliśmy aż do piwnicy, a deski
sypały nam się na głowy i z sufitów i z podłóg). Trwało to długo,
widziałam kurz, który szczypał mnie w oczy i te cholerne drzewo.
Dlaczego zrobili z tego większość budynku? Nie dziwie się, że właśnie
się wali, ale... dlaczego teraz?!
W końcu wszystko się uspokoiło, ucichło. Wydawało się, że całe
"trzęsienie" już przeszło. Zrzuciłam z siebie wpierw parę desek,
podniosłam się i wyjęłam nogę – tę, która była zabandażowana i aktualnie
mocno krwawiła. Przeklęłam pod nosem wstając na jedną nogę, nie chcąc
by się okazało, że stoję na kolejnej spróchniałej desce która powtórzy
tą akcje. Rozejrzałam się. Cztery czarne ściany pokryte pleśnią, pusty
pokój, a w nich ja i sterta desek. No i poharatana noga, znowu. Gdy o
niej sobie przypomniałam, zaczęłam szukać wzrokiem tego ciamajdy, który
także uszkodził sobie nogę. Zero głosów, czy chociażby jęków.
Zginął?
I nagle poczułam się jednocześnie zawiedziona jak i zażenowana. Pierwszy
raz od nie wiem ilu postanawiam poznać kogoś, otworzyć się (albo i nie)
trochę, a raczej nie zrzucić go z okna przy pierwszej lepszej okazji i
mimo, iż miałam ochotę go spalić, deski za mnie załatwiły całą sprawę.
To okropne uczucie. Na prawdę. Nigdy tak się nie czułam.
Miałam zamiar znaleźć wyjście i stąd odejść, jakby nigdy nic. Skoro nie
daje znaku życia, znaczy, ze nie żyje. A jeśli jest nieprzytomny, to
sobie poradzi. W końcu przetrwają najsilniejszy, ale jego noga... w
końcu ogromna drewniana drzazga przypominająca bardziej kołek, którym
się tłukło wampiry nie można nazwać "niczym". Zatrzymałam się i głęboko
rozmyślałam, co zrobić. Poszukać ciała i spalić, nim wejdą w nie jakiejś
robaki, a on się obudzi ożywiony jako zombie... czy może go tu zostawić
na pastwę losu i zgadywać tylko czy udało mu się stąd wydostać... czy
jednak pomóc. I przed oczami pojawił mi się obraz małej Lisy, w zielono
zgniłej podartej bluzce, brudną w błocie. Padał wtedy deszcz, a ona
trzymałam w rękach coś białego, co chowało się w jej ramionach i nawet
się nie ruszało. Był to kot, tyle, że martwy. Nigdy nie zapomnę słów,
kiedy tłumaczyła się, dlaczego uciekła mi spod ręki w swoją stronę. "Nie
można zostawić nikogo w potrzebie, jest nas coraz mniej.". Westchnęłam
zrezygnowana. I nawet jeśli kot zdechł w jej rękach, nie żałowała tego,
że wskoczyła do walącego się domu i wyciągnęła zwierzaka spomiędzy
desek. Tyle, że jedna z niej dość mocno uszkodziła jej ciało, a
podrzucanie małego dziecka jeszcze to pogorszyło...
- Hayato? - odezwałam się. - Żyjesz, czy mogę iść? - zapytałam
rozglądając się na wszystkie strony, starając się cały ciężar ciała
przenieść na tą jedną nogę. Nie uzyskałam żadnej odpowiedzi, dlatego
ponownie krzyknęłam jego imię. Dopiero wtedy usłyszałam stłumiony jęk, a
parę metrów ode mnie deski się poruszyły. Jedna z nich osunęła się
ukazując mi rękę, która się ruszała. Jakoś doskoczyłam do niego i
pomogłam mu zrzucić stertę, która go przygniatała.
- Miło, że sobie nie poszłaś – powiedział i usiadł. Głowa mu krwawiła jak i jedna ręka. Nie licząc nogi, oczywiście.
- Wszystko przez twojego buta – mruknęłam podając mu rękę. Spojrzał na
nią, potem na nogę, a następnie na mnie. Kiedy się nie ruszył sama
złapałam go za ubranie na barku i podnosząc. Wstał kiedy poczuł się
szarpany i obrzucił mnie spojrzeniem, które chyba miało mnie zabić. Ale
coś mu się nie udało. - Nie będziemy tu siedzieć, bo jeszcze reszta
budynku nam się zwali na głowę – mruknęłam wyszukując jakiegoś
przejścia. Chłopak coś mruknął pod nosem, ale chyba zrezygnował z
komentarza. Udało mi się dostrzec skrawek światła gdzieś w górnym kącie.
Kulejąc podeszłam tam i zaczęłam wyciągać deski. Kiedy jakieś na mnie
spadały, tylko kryłam rękoma twarz, by po chwili wrócić do pracy. Hayato
został z tyłu i patrzył. Byłam ciekawa, czy w ogóle kontaktował. Miał
rozciętą głowę, jeśli nie miał żadnego wstrząsu. Krew w końcu musiała
się skądś wziąć.
W końcu udało mi się wyciągnąć wszystkie deski, aby się okazało, że
wylądowaliśmy w jakiejś dziurze, a wyjście znajduje się jakieś dwa metry
wyżej. Odsunęłam się wzdychając i ponownie rozglądając. Nic nie
wyglądało, jakby chciało się ponownie rozwalić, a ja ze swoją nogą i z
tym kaleką nie miałam zamiaru skakać po spróchniałych deskach, by się
wspiąć na powierzchnie. Fuknęłam i się odwróciłam. Spojrzałam na
chłopaka. Usiadł na środku podłogi i wpatrzył się w ziemię mętnym
wzrokiem. Pewnie okropnie się czuł. Trudno, wytrzyma. Usiadłam obok
niego i kawałkiem ubrania koszulki, którą rozerwałam, wyczyściłam krew w
mojej nogi i zawiązałam ranę, by dalej nie krwawiła.
- Opętańcu, pokaż mi się – mruknęłam siadając bardziej na przeciw niego i
łapiąc jego głowę w ręce. Podniosłam ją i uważnie oglądałam z każdej
strony sprawdzając jakie są szkody. Ten tylko wpatrywał się we mnie, ale
jego wzrok był tam zamglony, że wydawało mi się, iż jest w swoim
własnym świecie. Tak jak dzieci z Down'em lub innym upośledzeniem. - Jak
nie będziesz miał wstrząsu, uznaj się za wielkiego szczęściarza –
powiedziałam rozrywając kawałek jego koszulki i wycierając krew, która
spływała mu po twarzy. Jeśli zacznie mi marudzić, że porwałam jego
ulubioną koszulkę, wsadzę mu ten materiał do gęby.
<Hayato? Czas, przez który czekasz na odpis, postaram się wynagradzać długością>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz