niedziela, 24 września 2017

Od Antharesa Do Lucy

Kolejny grom rozświetlił bure niebo, zasnute niemal całkowicie przez spiętrzone ciemne chmury. Zakląwszy pod nosem, przyspieszyłem kroku. Pierwsze krople deszczu momentalnie spadły na wyjałowioną ziemię, która według moich przypuszczeń niedługo miała przeistoczyć się w wyborowe grzęzawisko. Nie miałem wiele czasu na poszukiwania schronienia, jeśli planowałem uniknąć brodzenia w błocie po kolana w swoich świeżo wyglansowanych oficerkach. Zazgrzytałem zębami, widząc, jak ulewa przybiera na sile, a firmament przecina kolejna ognista błyskawica. W tamtej chwili byłem święcie przekonany, że ten dzień niewątpliwie nie zapisze się w mojej pamięci jako udany.
Zaczęło się dość niewinnie. O świcie głównodowodzącą wspomniała mi, że strażnicy patrolujący z murów okolicę, jakoby dostrzegli samotnego zombie uparcie szwendającego się wokół miasta w wiadomym celu. Mówiąc skrótowo, ja i kilku takich, których szczerze nie kojarzyłem, miało wyeliminować delikwenta, jako obiekt stanowiący potencjalne zagrożenie dla mieszkańców. To pozornie nieskomplikowane zadanie szybko stało się dość problematyczne. Mianowicie okazało się, że w istocie zombie nie było wcale typem samotnika, jak nas zapewniono. Od razu przechodząc do sedna tej historii, powiem, że moi kompani w wyniku nieoczekiwanej potyczki gdzieś się zawieruszyli.
Droga powrotna do miasta zajęłaby mi najwyżej kilka minut wyciągniętego marszu, jednak nie uśmiechało mi się przemoknąć na wskroś podczas tego spaceru. Zdecydowałem się więc przeczekać największy deszcz i zawieruchę w ruinach budynku, który znajdował się zdecydowanie bliżej.
Kiedy wparowałem do środka, woda obficie kapała z moich ubrań na wyszczerbioną posadzkę a para buchała z ust przy każdym wydechu. Palcami zaczesałem do tyłu mokre włosy, które opadły mi na oczy, zdając sobie sprawę z bezcelowości udawania się w to miejsce. Moja twarz wyrażała dezaprobatę dla samego siebie, gdy czułem, że mógłbym wylewać wodę z butów strumieniami; fatygowanie się od razu z powrotem do miasta wyszłoby na jedno.
Po chwilowym odpoczynku opieszale ruszyłem rozejrzeć się w głąb budynku, z każdym krokiem słysząc wyraźnie, jak deski jęczą zdradziecko pod ciężarem mojego ciała. Nie oczekiwałem znaleźć tam niczego godnego uwagi - z powodu bliskości miasta zapewne przeszukiwano to miejsce już niezliczoną ilość razy. Nie zmieniało jednak faktu, że niektóre monstra również mogły wpaść na pomysł, by chwilowo się tu zaszyć.
Minąłem hol, słysząc krople deszczu uderzające o przeciekający dach. Niedługo później zatrzymałem się na progu pierwszego pokoju, nonszalancko opierając się o wyszczerbioną futrynę drzwi. Moim oczom ukazał się żałosny widok; pomieszczenie było wypełnione pogruchotanymi, doszczętnie niszczonymi sprzętami. Połamane stoły, poobdzierane ściany, walające się odłamki szkła i zapach gnijącego drewna. Ale ani śladu zombie. Odepchnąłem się więc od obramowania i poszedłem dalej.
Przechodząc do kolejnego pomieszczenia, kątem oka dostrzegłem błysk ostrza tuż za swoimi plecami. Płynnym ruchem błyskawicznie dobyłem katany i wykonałem półobrót w samą porę, by skrzyżować ostrze z osobą najwyraźniej dybiącą na moje życie. Nim zdążyłem się przyjrzeć śmiałkowi, ten natarł na mnie z tak nieoczekiwanym impetem, że musiałem uskoczyć do tyłu. Zyskałem tym samym chwilę, aby zobaczyć, z kim mam do czynienia.
W odległości kilku metrów w wojowniczej pozycji stała drobna, blondwłosa niewiasta, z kataną i wrogim spojrzeniem wycelowanym prosto w moją osobę. Od koncepcji zaszarżowania na mnie nie odwiódł jej bynajmniej fakt, że bezsprzecznie górowałem nad nią postawą. Ostrza przecięły powietrze i ponowie skrzyżowały się z głośnym szczękiem. Mimo zawziętości atakującej, pojedynek nie trwał długo. Nie siląc się specjalnie na delikatność, wytrąciłem jej broń z ręki przy pierwszej nadarzającej się okazji.
- Spokojnie, moja damo - wypowiadając słowa powoli i z naciskiem, otaksowałem ją lodowatym wzorkiem, odnosząc przy tym wrażenie, że nie widziałem jej po raz pierwszy - Jesteś bezpieczna, nie mam złych zamiarów - dla uwiarygodnienia swoich słów z rozmachem odrzuciłem w bok katanę. Po chwili głucho upadła na drewniany parkiet poza moim polem widzenia. Modliłem się w myślach, by potem udało mi się odnaleźć ją pośród tego chaosu.
Powietrze wypełniła napięta cisza.
- Kim jesteś? I co tu robisz? - zapytała w końcu głosem całkowicie wypranym z wszelkich emocji, czy to gniewu, czy żalu, uważnie bacząc na każdy mój ruch. Pozornie wydawała się całkowicie niewzruszona, ale delikatne drżenie jej prawej ręki zdradzało, że nie była to szczera prawda. Zaraz też cofnęła się o krok, najwyraźniej pragnąc zwiększyć dzielący nas dystans. Westchnąłem dyskretnie, po czym przedstawiłem się, zgodnie z życzeniem złotowłosej:
- Nazywam się Anthares Blanchard. Zostałem wysłany na misję z Santari, los jednak chciał, że po drodze zastała mnie gwałtowna burza, którą, jak pewnie się już domyślasz, zdecydowałem się przeczekać w tym miejscu.
Wolałem pytać niż udzielać odpowiedzi, ale postanowiłem zrobić mały wyjątek od tej reguły. Zdobyłem się przy tym na łagodny ton, który, dodam na marginesie, był w moim wykonaniu równie rzadkim zjawiskiem, co woda na pustyni. Moja wyrozumiałość brała się poniekąd stąd, że jeszcze nie tak dawno znajdowałem się w bardzo podobnym położeniu, doskonale potrafiłem więc wczuć się w sytuację, w której się znalazła.
- Lucy Star - powiedziała cicho, najprawdopodobniej ważąc w myślach moje słowa. - Co masz na myśli, mówiąc „Santari”?
Pokrótce wytłumaczyłem jej, co kryło się pod tą nazwą, sugestywnie wspominając przy okazji, że miasto przyjmuje wszelkich rekrutów z otwartymi ramionami.
- Jaką ma gwarancję, że mówisz prawdę? - przechyliła lekko głowę, nieznacznie marszcząc brwi i omiatając mnie nieufnym spojrzeniem.
- Żadną - uśmiechnąłem się lekko, układając dłonie na biodrach - Dlatego będziesz musiała mi zaufać, jeśli nie interesuje Cię wizja dłuższego ukrywania się w tych gruzach.

<Lucy? :3>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy