Kolejny grom rozświetlił bure niebo, zasnute niemal całkowicie przez
spiętrzone ciemne chmury. Zakląwszy pod nosem, przyspieszyłem kroku.
Pierwsze krople deszczu momentalnie spadły na wyjałowioną ziemię, która
według moich przypuszczeń niedługo miała przeistoczyć się w wyborowe
grzęzawisko. Nie miałem wiele czasu na poszukiwania schronienia, jeśli
planowałem uniknąć brodzenia w błocie po kolana w swoich świeżo
wyglansowanych oficerkach. Zazgrzytałem zębami, widząc, jak ulewa
przybiera na sile, a firmament przecina kolejna ognista błyskawica. W
tamtej chwili byłem święcie przekonany, że ten dzień niewątpliwie nie
zapisze się w mojej pamięci jako udany.
Zaczęło się dość niewinnie. O świcie głównodowodzącą wspomniała mi, że
strażnicy patrolujący z murów okolicę, jakoby dostrzegli samotnego
zombie uparcie szwendającego się wokół miasta w wiadomym celu. Mówiąc
skrótowo, ja i kilku takich, których szczerze nie kojarzyłem, miało
wyeliminować delikwenta, jako obiekt stanowiący potencjalne zagrożenie
dla mieszkańców. To pozornie nieskomplikowane zadanie szybko stało się
dość problematyczne. Mianowicie okazało się, że w istocie zombie nie
było wcale typem samotnika, jak nas zapewniono. Od razu przechodząc do
sedna tej historii, powiem, że moi kompani w wyniku nieoczekiwanej
potyczki gdzieś się zawieruszyli.
Droga powrotna do miasta zajęłaby mi najwyżej kilka minut wyciągniętego
marszu, jednak nie uśmiechało mi się przemoknąć na wskroś podczas tego
spaceru. Zdecydowałem się więc przeczekać największy deszcz i zawieruchę
w ruinach budynku, który znajdował się zdecydowanie bliżej.
Kiedy wparowałem do środka, woda obficie kapała z moich ubrań na
wyszczerbioną posadzkę a para buchała z ust przy każdym wydechu. Palcami
zaczesałem do tyłu mokre włosy, które opadły mi na oczy, zdając sobie
sprawę z bezcelowości udawania się w to miejsce. Moja twarz wyrażała
dezaprobatę dla samego siebie, gdy czułem, że mógłbym wylewać wodę z
butów strumieniami; fatygowanie się od razu z powrotem do miasta
wyszłoby na jedno.
Po chwilowym odpoczynku opieszale ruszyłem rozejrzeć się w głąb budynku,
z każdym krokiem słysząc wyraźnie, jak deski jęczą zdradziecko pod
ciężarem mojego ciała. Nie oczekiwałem znaleźć tam niczego godnego uwagi
- z powodu bliskości miasta zapewne przeszukiwano to miejsce już
niezliczoną ilość razy. Nie zmieniało jednak faktu, że niektóre monstra
również mogły wpaść na pomysł, by chwilowo się tu zaszyć.
Minąłem hol, słysząc krople deszczu uderzające o przeciekający dach.
Niedługo później zatrzymałem się na progu pierwszego pokoju,
nonszalancko opierając się o wyszczerbioną futrynę drzwi. Moim oczom
ukazał się żałosny widok; pomieszczenie było wypełnione pogruchotanymi,
doszczętnie niszczonymi sprzętami. Połamane stoły, poobdzierane ściany,
walające się odłamki szkła i zapach gnijącego drewna. Ale ani śladu
zombie. Odepchnąłem się więc od obramowania i poszedłem dalej.
Przechodząc do kolejnego pomieszczenia, kątem oka dostrzegłem błysk
ostrza tuż za swoimi plecami. Płynnym ruchem błyskawicznie dobyłem
katany i wykonałem półobrót w samą porę, by skrzyżować ostrze z osobą
najwyraźniej dybiącą na moje życie. Nim zdążyłem się przyjrzeć
śmiałkowi, ten natarł na mnie z tak nieoczekiwanym impetem, że musiałem
uskoczyć do tyłu. Zyskałem tym samym chwilę, aby zobaczyć, z kim mam do
czynienia.
W odległości kilku metrów w wojowniczej pozycji stała drobna, blondwłosa
niewiasta, z kataną i wrogim spojrzeniem wycelowanym prosto w moją
osobę. Od koncepcji zaszarżowania na mnie nie odwiódł jej bynajmniej
fakt, że bezsprzecznie górowałem nad nią postawą. Ostrza przecięły
powietrze i ponowie skrzyżowały się z głośnym szczękiem. Mimo
zawziętości atakującej, pojedynek nie trwał długo. Nie siląc się
specjalnie na delikatność, wytrąciłem jej broń z ręki przy pierwszej
nadarzającej się okazji.
- Spokojnie, moja damo - wypowiadając słowa powoli i z naciskiem,
otaksowałem ją lodowatym wzorkiem, odnosząc przy tym wrażenie, że nie
widziałem jej po raz pierwszy - Jesteś bezpieczna, nie mam złych
zamiarów - dla uwiarygodnienia swoich słów z rozmachem odrzuciłem w bok
katanę. Po chwili głucho upadła na drewniany parkiet poza moim polem
widzenia. Modliłem się w myślach, by potem udało mi się odnaleźć ją
pośród tego chaosu.
Powietrze wypełniła napięta cisza.
- Kim jesteś? I co tu robisz? - zapytała w końcu głosem całkowicie
wypranym z wszelkich emocji, czy to gniewu, czy żalu, uważnie bacząc na
każdy mój ruch. Pozornie wydawała się całkowicie niewzruszona, ale
delikatne drżenie jej prawej ręki zdradzało, że nie była to szczera
prawda. Zaraz też cofnęła się o krok, najwyraźniej pragnąc zwiększyć
dzielący nas dystans. Westchnąłem dyskretnie, po czym przedstawiłem się,
zgodnie z życzeniem złotowłosej:
- Nazywam się Anthares Blanchard. Zostałem wysłany na misję z Santari,
los jednak chciał, że po drodze zastała mnie gwałtowna burza, którą, jak
pewnie się już domyślasz, zdecydowałem się przeczekać w tym miejscu.
Wolałem pytać niż udzielać odpowiedzi, ale postanowiłem zrobić mały
wyjątek od tej reguły. Zdobyłem się przy tym na łagodny ton, który,
dodam na marginesie, był w moim wykonaniu równie rzadkim zjawiskiem, co
woda na pustyni. Moja wyrozumiałość brała się poniekąd stąd, że jeszcze
nie tak dawno znajdowałem się w bardzo podobnym położeniu, doskonale
potrafiłem więc wczuć się w sytuację, w której się znalazła.
- Lucy Star - powiedziała cicho, najprawdopodobniej ważąc w myślach moje słowa. - Co masz na myśli, mówiąc „Santari”?
Pokrótce wytłumaczyłem jej, co kryło się pod tą nazwą, sugestywnie
wspominając przy okazji, że miasto przyjmuje wszelkich rekrutów z
otwartymi ramionami.
- Jaką ma gwarancję, że mówisz prawdę? - przechyliła lekko głowę,
nieznacznie marszcząc brwi i omiatając mnie nieufnym spojrzeniem.
- Żadną - uśmiechnąłem się lekko, układając dłonie na biodrach - Dlatego
będziesz musiała mi zaufać, jeśli nie interesuje Cię wizja dłuższego
ukrywania się w tych gruzach.
<Lucy? :3>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz