Tego dnia nie miałam nic do roboty poza treningiem lub zajmowaniem się
swoim koniem. Ostatnio nie było wiele zleceń na wyjazd za mury a jeśli
już były, przydzielano je dla bardziej doświadczonych wojowników.
Początkujący musieli czekać na swoją kolej, jednak powoli już brakowało
walczących, więc wcielano pojedynczych nowicjuszy do drużyn. Nikt mnie
do tej pory nie wybrał, przez co mogłam siedzieć za murem i robić to co
chciałam. Akurat wtedy była piękna pogoda by wyprowadzić konia na padok
by na nim pojeździć. W końcu należy mu się trochę ruchu. Stanie w boksie
i sam wybieg dla takiego ruchliwego i energicznego zwierzęcia nie
wystarczy. Ubrałam się w obcisłe bryczesy zrobione z nieprzemakalnego
materiału, a po wewnętrznej stronie, od połowy ud do trochę poniżej
kolan, była dodatkowa warstwa skóry. Założyłam jeszcze luźną koszulkę z
rękawami do łokci. Zamiast glanów miałam na sobie buty do jazdy,
sięgające mi za kostkę. Chwyciłam jabłko dla Ashleya i wyszłam z domu.
Po drodze spotkałam kolegę, który również szedł w stronę stajni. Okazało
się, że wczoraj wieczorem wrócił z misji, a dzisiaj miał akurat wolne.
Planował dzień spędzić ze swoim wałachem, Monsunem. Zaproponowałam
wspólną przejażdżkę na co zgodził się bez wahania. Gdy tylko zjawiłam
się przed stajnią, usłyszałam głośne i znane mi rżenie. Z jednego
boksów, znajdujących się po lewej stronie wyłonił się czarny łeb konia z
gwiazdką na czole. Podeszłam do radosnego ogiera, który domagał się
drapania po szyi. Pomimo tego, że jest karym koniem, można było zobaczyć
gołym okiem cały brud na jego ciele. Westchnęłam cicho, kiedy
przypomniałam sobie, że dwa dni temu wykąpałam tego brudasa. Poszłam do
siodlarni by wsiąść zestaw do czyszczenia oraz stojak z siodłem i uzdą.
Położyłam to obok drzwi do boksu i gdy tylko je otworzyłam Ash, niemal
wyskoczył z boksu, przy okazji taranując mnie. Udało mi się go zatrzymać
go w ostatniej chwili, kładąc dłoń na jego klatce piersiowej, pchając
delikatnie by stawić mu opór oraz go uspokoić.
-Na bok - powiedziałam cichym i spokojnym głosem. Ogier natychmiast się
cofnął i stanął grzecznie obok poidła. Wyciągnęłam szczotkę włosianą,
która służyła do pozbycia się brudów z konia oraz zgrzebła gumowego by
usunąć wszelkich zaklejek brudu, które powstały na sierści zwierzęcia.
Gdy przejechałam stanowczo, ale niezbyt mocno po boku konia, wokół nas
uniosła się mała chmurka kurzu. Zaczęłam się zastanawiać co ten koń
robił przez cały czas w boksie. Powoli przestałam widzieć sens by
ciągłym myciu go. W końcu i tak po kilku dniach był ujebany jak świnia
(nie obrażając świń). Po dziesięciu minutach dokładnego czyszczenia,
mogłam podziwiać swoją ciężką pracę. Ashley aż lśnił, ale nie łudziłam
się, że w tym stanie zostanie na długo. Osiodłałam wierzchowca. Na całe
szczęście ten koń w przeciwieństwie do wielu innych nie robił ze swojego
brzucha balona, by utrudnić mi założenie siodła ani nie uciekał łbem
przed założeniem uzdy. Kiedy był już gotowy do jazdy, wyprowadziłam go z
boksu. Obok mnie stał siwy wałach z Kacprem, moim kolegą. Gdy tylko
wyszliśmy ze stajni, usłyszeliśmy krzyk ze strony głównych bram. Ludzie
krzyczeli „Zombie! Zombie!”. Spojrzeliśmy na siebie i wskoczyliśmy na
wierzchowce aby czym prędzej dojechać do domu po broń albo na pomoc
bezbronnym. Po drodze spotkałam ludzi, którzy uciekali w panice przed
nadbiegającymi zombie. Na ziemi niedaleko nich leżała mała dziewczynka,
która potknęła się podczas ucieczki. Nikt jej nie pomógł. Zawróciłam
konia by w ostatniej chwili ją podnieść z ziemi i usadowić za sobą.
Pognałam w stronę domu, nie zważając na tłumy ludzi. Koń był na tyle
zwinny, że omijał ich jak pachołki. Dojechaliśmy do mojego domu i
kazałam dziewczynce zostać w nim i nie ruszać się. Jeden z wielu plusów
tego budynku, było jego położenie. Znajdowało się dosyć daleko od
głównych bram, przez co zombie nie dotrze do tego miejsca od razu po
wejściu do Santari. Chwyciłam łuk i wypełniony po brzegi kołczan oraz
swój wielki miecz. Niedaleko mnie pojawiło się kilku innych wojowników.
Dołączyłam do nich. Jako jedyna z trzech osób dosiadałam konia, reszta
musiała poruszać się na nogach, przez co rozdzieliliśmy się. Kiedy
dojechaliśmy do jednych z bocznych ulic, zsiadłam z ogiera by móc
łatwiej się poruszać po dachach, co dawało mi znaczną przewagę nad
zombi, które poruszały się po ulicach. Szybkim i zwinnym ruchem wspięłam
się na najbliższy budynek. Scena, którą zobaczyłam mroziła krew w
żyłach. Na ziemi leżały martwe dzieci, kobiety oraz starsze osoby. Duża
część zombie dobijała się do domów. Widziałam jak jedna rodzina uciekła
na balkon i bezskutecznie próbowali się bronić przed wrogami. Nałożyłam
strzałę na cięciwę i wypuściłam ją. Trafiła idealnie między oczy
potwora. Wyciągnęłam kolejną i kolejną. Żadna nie chybiła celu. Zużyłam z
cztery strzały, ale dzięki temu ta rodzina miała czas by zabarykadować
wejście na ich balkon. Zaczęłam strzelać do „żywych trupów”, które
szwendały się po ulicach, szukając kolejnych ofiar. Powoli zaczęły
kończyć mi się strzały. Jakbym miała wrócić do domu po kolejne zapasy,
to zombie zdążyłyby zaatakować kolejne bezbronne osoby. Nagle obok mnie
pojawił się zdyszany Kacper z dodatkowym kołczanem w ręku. Widocznie dla
niego wspinaczka nie była rzeczą naturalną przez co się chłopak nieźle
zmęczył. Podziękowałam za dodatkowe strzały. Wykończyłam wszystkie,
które miałam w swoich zapasach i chwyciłam ten od kolegi. Oho, był
problem. Były to lżejsze strzały, czyli nie robiły aż tak wielkich
obrażeń jak te moje. Jednak lepsze to niż nic. Spojrzałam odruchowo w
stronę bramy. Na całe szczęście zamknięto ją przez co już wystarczyło
wykończyć tych wszystkich co siało strach w mieście. Zeskoczyłam z
dachu, obok Asha. Dosiadłam go by od razu wybiec na główną ulicę. Stukot
kopyt zwróciło uwagę wielu zombie, które rzuciły się w stronę konia.
Ashley był na tyle wytrenowany, że nie zaczął wierzgać ani stawać dębem
jak wiele innych koni. Zachował spokój i zaczął biec przed siebie. Nie
byłam pewna, w którą stronę by jechać. Uznałam, że powinnam zajechać do
zbrojni po dodatkowe strzały. Byłam w stanie je wszystkie zużyć w
mgnieniu oka. Nagle zauważyłam, że w całej hordzie znalazło się kilku
szybszych zombiaków. Kazałam ogierowi biec przed siebie a sama cała się
obróciłem się o 180° by siedzieć w przeciwnym kierunku jazdy. Za jednym
razem wyjęłam pięć strzał, jednak tylko jedną nałożyłam na cięciwę.
Cztery trzymałam w pogotowiu w dłoni. Czekałam na odpowiednią chwilę.
Gdy tylko nadszedł znaleźli się dosyć blisko wystrzeliłam jedną strzałę a
nałożenie kolejnej i wystrzelenie zajęło mi sekundę. Co prawda nie
zabijałam tymi strzałami zombie, jednak większość strzał trafiała ich w
głowę. Kiedy dojechałam do zbrojni poprosiłam o jeden kołczan ze
strzałami. Gdy zaczęli się pytać jakie podać, odpowiedziałam, że byle
jakie, byleby leciały prosto. Horda zombie coraz bardziej się zbliżała.
Płynnymi ruchami wyciągałam strzały i wystrzeliwałam je w stronę
nadchodzących wrogów. Strzelanie z łuku była jedyną rzeczą, w której
przewyższałam swoją siostrę, Yennefer. Obie mamy dobrego cela, jednak
byłam znaczniej szybsza a moja celność przy tym nie malała. Jednak coś
ten morderczy trening z ojcem dawał. Do walki przyłączyła się znaczna
większa część wojowników, przez co zombie traciło przewagę. Gdy
stwierdziłam, że nie będę już potrzebna do walki, ponieważ znalazło się
kilku bardzo doświadczonych wojowników. W dodatku... przez to skupienie
na strzelaniu, zużyłam bardzo dużo swojej energii. Mogłabym powiedzieć,
że mózg mi się przegrzał. Wypuściłam ostatnią strzałę, która już
niestety nie zabiła zombie. Przemęczenie dawało już znać. Nie mogłam się
już skupić na dokładnym strzelaniu. Ścisnęłam łydkami konia, który
pobiegł galopem w stronę stajni... Musiałam odpocząć z godzinę. To był
efekt uboczny mojego mocnego skupienia się na szybkim i dokładnym
strzelaniu. Jednak nie przejmowałam się tym, najważniejsze było to, że
nie zginęło za wiele cywilów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz