Zarozumiałe powitanie nowo przybyłego nie zdołało jeszcze dobrze
przebrzmieć, kiedy z zaskoczenia pochwyciło go dwóch mężczyzn, w tym
młodociany szatyn, który wcześniej rozmawiał z nim przez mur. Brunet być
może nie przejawiał dotychczas agresji, lecz ostrożności nigdy za
wiele, szczególnie w stosunku do obcych. Metalowa brama natychmiast
zatrzasnęła się z potężnym zgrzytem. Ares, do którego wcześniej została
wyciągnięta dłoń, z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej przyglądał
się wyjątkowo krótkiej szamotaninie, otaksowując mężczyznę wzrokiem
zimnym jak stal.
- No dobrze, a więc witamy w Santari, panie Clarence - skwitował z
chłodną uprzejmością, kiedy brunet zrozumiał, że szarpanie się było
bezcelowe. Zwrócił się do znajomego strażnika po swojej prawej -
Zaprowadźcie go przed oblicze dowództwa.
Wykonał ruch, jakby przygotowywał się do odejścia, gdy drogę zastąpił mu
młody konsjerż, niższy od niego prawie o głowę. Przez chwilę zbierał
się w sobie, po czym wymamrotał łamiącym się głosem, kiedy Ares
ponaglająco uniósł brew.
- Dowództwo jest obecnie niedyspozycyjne. Starszy kapral Taiga prosiła
wyraźnie, aby pod żadnym pozorem nie zakłócać jej spokoju.
Ares, skinąwszy głową, podparł się ręką pod bok i pogrążył w krótkim
milczeniu. Być może i był najstarszy wiekiem pośród zgromadzonych, lecz
wciąż pozostawał szarym szeregowym, który nieszczególnie kwapił się do
podejmowania jakichkolwiek decyzji wykraczających poza jego aktualne
kompetencje.
- Cóż, według procedur należałoby sprawdzić, czy nie jest zakażony,
przeszukać, przeprowadzić wstępny wywiad i czekać na dalsze rozkazy
kogoś decyzyjnego, skoro dowódczyni jakoby jest zajęta. - wypowiadając
ostatnie słowa, spróbował wyminąć konsjerża, podskórnie przeczuwając, że
ów zadanie może przypaść mu w udziale, jeśli nie ulotni się
dostatecznie szybko. Chłopak, najwyraźniej przeczuwając jego zamiary,
zagrodził mu drogę ponownie, co nie spotkało się z wybuchem entuzjazmu
ze strony Blancharda.
- Nikt taki nie pojawi się prędko. - zaczął blondyn zacznie śmielej niż
za pierwszym razem - Przeważająca część osób wysokich rangą przebywa
poza murami miasta na czas nieokreślony lub pochłonięta jest bieżącymi
sprawami miasta.
Blanchard nieznacznie napiął mięśnie szczęki, a grobowy wyraz jego
twarzy dobitnie ukazywał, jaki posiadał stosunek do obowiązków, które
właśnie spadały mu na głowę. Przeniósł wzrok na Clarence'a, którego
twarz ozdobi trącący zuchwałością, wyczekujący półuśmiech. Westchnął
ciężko.
- Dobrze więc, skoro nie mam innego wyjścia, zajmę cię tym osobiście. -
podniósł głos, ponownie zwracając się do strażnika - Zaprowadźcie go co
celi, ja tymczasem odniosę broń do składu. - z wieloznacznym uśmiechem
zwrócił wzrok ku nowemu - Na przechowanie.
- Nie taka była umowa. - wtrącił się brunet, gromiąc Aresa spojrzeniem. Ten tylko rozłożył ręce.
- Nie ze mną ją zawarłeś.
Bez przeszkód wyminął konsjerża, który odprowadził go spojrzeniem, nie ruszając się więcej z miejsca.
***
Kilka minut później z ociąganiem wkroczył do pomieszczenia, po tym jak
wstępnym przeszukiwaniom Clarence'a stało się zadość. Jak dało się
zauważyć, nie był specjalnie poruszony czy zainteresowany całą sytuacją.
Pojawianie się w mieście nowych osób było częstym zjawiskiem, którego
świadkiem był już kolejny raz. Posiadał również na głowie inne sprawy,
których nie chciał odwlekać w czasie, toteż zależało mu, aby wykonać
powierzone zadanie sprawnie i bez komplikacji.
Zastał bruneta siedzącego przy stole w nadzwyczaj nonszalanckiej
pozycji. Nie tracąc czasu na żaden wstęp, bez słowa usiadł naprzeciwko
niego.
- Ta rozmowa to czysta formalność - zaczął dyplomatycznym tonem, mierząc
mężczyznę spojrzeniem - Zadam ci kilka pytań, na które oczywiście
odpowiesz, a potem...
- A jeśli odmówię? - wpadł mu w słowo, kładąc nieznaczny nacisk na każdy
wyraz. Ares powoli zaczynał uświadamiać sobie, że może nie pójść tak
gładko, jak sobie to wcześniej zamierzył. Przeczuwał ponadto, że
bezczelność jego rozmówcy może nieco nadwyrężyć jego cierpliwość i
porządnie zszargać mu nerwy.
- Twoja strata. - uciął, prostując się - Zawsze możesz próbować pytać.
- Czym jest to całe Santari? - zapytał jakby od niechcenia, niemal
eksponując swoje znudzenie i lekceważenie. Ares powstrzymał się, by nie
zmarszczyć brwi. Ostatecznie jednak puścił prowokację mimo uszu i
odpowiedział całkowicie neutralnym tonem.
- Niezależnym, samowystarczalnym miastem, którego ideą jest ochrona
ludzi przed zombie i umożliwienie im prowadzenia normalnego życia,
cokolwiek to znaczy - zrobił pauzę, chcąc dać mężczyźnie czas na
przyswojenie wiadomości - Nowi zawsze witani są z otwartymi ramionami,
więc kiedy nie będzie ku temu żadnych przeciwwskazań, zapewne zostaniesz
jego pełnoprawnym członkiem. Cóż, chyba że masz inne plany, w takim
razie droga wolna.
- Co wiązałoby się z przystaniem na tę propozycję? - odchylił się na
krześle, patrząc na Blancharda pewnym siebie spojrzeniem, niemal
bezczelnym.
- W takim wypadku otrzymasz stanowisko, mieszkanie, racje żywnościowe,
et cetera, et cetera... - Wziął głęboki oddech, czując, że jego
cierpliwość powoli zaczyna osiągać swój kres. - No dobrze, teraz moja
kolej. Po pierwsze, jak tu trafiłeś i co sprawiło, że udało ci się
przeżyć?
<Clarence?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz