niedziela, 3 grudnia 2017

Od Nehemii

Dla takich jak ja miasto Santari było zwykłą legendą, opowieścią, którą wymyślili ludzie tracący rozum. Niektórzy w to wierzyli, inni mieli nadzieję, że kiedyś tam trafią, a ci bardziej sceptyczni naśmiewali się z naiwności reszty. Bez względu na stosunek do tych opowieści i marzeń, każdego dnia wieczorem, kiedy zasiadaliśmy do posiłku, ktoś rozpoczynał ten temat. Nikogo nie trzeba było namawiać, żeby się do tego przyłączył, każdy dołączał do dyskusji swoje wyobrażenia odnośnie tego miejsca, które dzięki temu malowało się niemal jak dom. Twardo stąpający po ziemi, wyśmiewali co bardziej absurdalne pomysły, dzięki czemu Santari nie przybrało charakteru miejsca idealnego, rajskiego ogrodu, w którym panuje dostatek i nie ma bólu. Mieliśmy świadomość, że jeśli takie miejsce istnieje, to epidemia również na nim odbiła swoje piętno.
Przewróciłam się na plecy, przykrywając czoło lewą ręką i wróciłam do swoich rozmyślań. Zakładając, że miasto istnieje naprawdę, dlaczego dowódca nigdy nam o tym nie powiedział? Czyżby i on nie był poinformowany? Jeśli tak to czemu? Uważali, że jeśli dowiemy się o istnieniu takiego miejsca, to porzucimy naszą misje, by się tam dostać i żyć bezpiecznie? Chociaż po dłuższym zastanowieniu, może to lepiej, że istnienie Santari pozostawało dla nas zagadką. Jednak nie powiem, że w tym momencie taka wiedza nie byłaby mi przydatna.
Przekręciłam się na bok i leniwie uniosłam lekko powieki, by spojrzeć w puste oczy. W ułamku sekundy uzmysłowiłam sobie w co patrzę i podskoczyłam do siadu, kuląc się pod ścianą i jednocześnie zakrywając usta dłońmi, by nie wydostał się z siebie okrzyku zdziwienia. Po głębszym oddechu przypomniałam sobie, gdzie jestem i co się dzieje. Oparłam ręce na ziemi i wyciągnęłam prawą nogę przed siebie, odwracając od swojej osoby twarz martwego mężczyzny.
- Stary, wieczorem patrzyłeś w inną stronę, nie rób tak. - Mruknęłam do rozkładającego się ciała, będąc w pełni świadomą, że odpowie mi tylko cisza. W przeciwnym wypadku, bardzo źle by mi to wróżyło. Podniosłam się przytrzymując ściany i przeszłam nad mężczyzną, kierując się do wybitego okna.
Noc w tym rozpadającym się budynku nie należała do wygodnych, ale z pewnością do jednej z najwygodniejszych jakie udało mi się przeleżeć, odkąd odłączyłam się od swojej grupy. Ciekawe co teraz robią... Delikatnie wychyliłam głowę poza mury i rozejrzałam się po najbliższej okolicy. W zasięgu mojego wzroku nie było nic wartego choćby grama uwagi, jednak znałam już tą pozorną pustkę. Zawsze kiedy mi się tak wydawało, okazywało się, że słuch wyłapuje dużo więcej niż wzrok. Szkoda, że nie ma ze mną Yoshi. Przydałaby się.
Kilka minut potem byłam już gotowa do dalszej drogi. Mój dobytek był bogatszy tylko o jedną książkę z dziedziny psychologii, którą odkopałam spomiędzy jakichś pozostałości sufitu. Dla pewności zrzuciłam jeszcze kilka większych kamieni na trupa, ażeby nie zachciało mu się nagle za mną pójść. Przeskoczyłam przez pozostałość okna i wylądowałam na przewróconej latarni, która nieco porośnięta już roślinnością, opierała się o budynek, w którym przebywałam. Zsunęłam się powoli na chodnik i rozglądając na około, ruszyłam przed siebie.
~*~
Biegłam przed siebie niemal na oślep z przymkniętymi powiekami, chcąc uchronić swoje oczy od wszędobylskich gałęzi. Od kilkunastu minut goniły za mną trzy na wpół martwe psy i nie miały nawet zamiaru odpuszczać. Na moje nieszczęście zwierzęta wyskoczyły na mnie dopiero, gdy przekroczyłam linię zarośniętego lasu, więc nie było nawet mowy o odwrocie. Co chwilę gałęzie zaczepiały o którąś z części mojego ubioru, tak jakby cały las współpracował z tymi martwymi pchlarzami, których jedynym celem było zatopienie kłów w moim udzie.
O walce w pojedynkę z tymi stworami nawet nie myślałam. Jeszcze kiedy byliśmy wszyscy razem, z dowódcą i innymi grupami, opowiadano nam o takich śmiałkach, którzy chcąc zabłysnąć przed innymi wdali się w taką właśnie samotną bitwę. Tylko jeden bohater kilkunastu opowiadań wyszedł z tego żywy, chociaż jego późniejsze życie nie trwało zbyt długo na skutek poniesionych obrażeń. Wszystkie te historie pamiętałam dokładnie, a ich szczegóły przypominały mi się właśnie teraz, gdy podobna sytuacja spotkała mnie.
Myśli wciągnęły mnie tak bardzo, że zupełnie nie zauważyłam spadku terenu przede mną. Dodatkowo zahaczyłam nogą o jakieś splątane korzenie, a resztę załatwiła już grawitacja. Zaciskając zęby na dolnej wardze, by nie wydać z siebie żadnego krzyku, poleciałam w przód, starając się rękami zamortyzować upadek. Co prawda nie skręciłam karku, ale nie udało mi się też zatrzymać; przekoziołkowałam spory kawałek, obijając plecy o każdy wystający korzeń. Zagryzłam zęby jeszcze mocniej, gdy poczułam jak mój kręgosłup spotyka się z ostrym kamieniem. Poczułam to tak dokładnie, że byłabym w stanie wskazać konkretny kręg.
W końcu, po zrobieniu około dwudziestu fikołków, zatrzymałam się na czymś. A dokładniej mówiąc, to coś zatrzymało mnie, przytrzymując za ramiona nad ziemią. Chwilę zajęło mi ustabilizowanie obrazu, by wszystko przestało wirować, a obrazu z obu oczu się na siebie nałożyły. Pokręciłam lekko głową dla otrząśnięcia się z resztek zawirowań i powoli spojrzałam na postać, która mnie trzymała.
Pierwsze co zobaczyłam, to te charakterystyczne buty z wiązaniem na przodzie, których nawet w egipskich ciemnościach nie pomyliłabym z żadnymi innymi. Wyżej szczupłe nogi, z ochraniaczami na kolanach, szelki zwisające na uda, krótka spódniczka... Szybko przesunęłam wzrokiem po szaro żółtym mundurze, by ostatecznie zatrzymać go na uśmiechniętej od ucha do ucha dziewczęcej twarzy. Otworzyłam szerzej powieki, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
- Yoshi...? - Spytałam ledwo słyszalnym głosem, nie mogąc powstrzymać łez zbierających mi się pod powiekami. Bezgraniczne szczęście z ponownego spotkania siostry natychmiast mnie ogarnęło, odsuwając w zapomnienie wydarzenia sprzed kilkunastu sekund.
Jednak to uczucie zniknęło dużo szybciej niż się pojawiło, kiedy uzmysłowiłam sobie, że moja Yoshi nigdy nie sprzeciwiłaby się mojemu rozkazowi i dałabym sobie uciąć prawą rękę, że jest z resztą składu w bezpiecznym miejscu. Więc to...
Nagle jakby zza mgły wyłoniła się prawdziwe oblicze stworzenia, które zaciskało palce na moich ramionach. Blada, pociągła twarz w części schowana pod białym kapturem z odrażająco szerokim uśmiechem i pustymi oczodołami zawisła w powietrzu zaledwie kilka centymetrów od mojego nosa. W jednej sekundzie cała znieruchomiałam, wpatrując się w ciemność w miejscu, gdzie powinny być gałki oczne. Stworzenie poluzowało uścisk na moich ramionach, jakby upewniając się, że stoję o własnych siłach, po czym puściło zupełnie i odsunęło się na bezpieczniejszą odległość. Uniosło nieco swoją głowę, przypominając mi tym samym, że jeszcze kilka chwil temu byłam ścigana.
Odwróciłam się natychmiast, jednak po psach nie było nawet śladu. Nie sądziłam, by te zwierzaki odpuściły tak łatwo. Jeszcze raz spojrzałam na zakapturzoną postać i cały czas mając ją na oku, ruszyłam dalej przed siebie powolnym krokiem, nie do końca wiedząc co o tym wszystkim myśleć.
Niedługi czas potem postanowiłam przenieść się trochę wyżej, dla bezpieczeństwa. Wskoczyłam na najbliższe drzewo i manewrując między gałęziami, pokonywałam dalszą drogę. Na tej niewielkiej wysokości było nieco bezpieczniej niż na ziemi, dlatego postanowiłam oddać się na chwilę rozmyślaniom.
Dlaczego to dziwne stworzenie nie chciało mnie zabić? Dlaczego sprawiało wrażenie, jakby chciało mi pomóc i... zaopiekować się mną? Starałam się przypomnieć sobie jakąś opowieść, w której występowałby podobny stwór, ale na darmo. Nie pamiętałam, by kiedykolwiek ktokolwiek opowiadał o stworzeniu schowanym pod białą peleryną, bez oczu, za to z przerażającym uśmiechem na ustach niczym klaun. Na wspomnienie klaunów przeszły mnie ciarki. Więc czym było to stworzenie?
Nie wiem ile czasu skakałam tak z drzewa na drzewo ani jaki dystans ostatecznie pokonałam tego dnia do momentu, w którym moich uszu nie doszły rozmowy. W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam i zmęczony organizm płata mi figle, niczym przy spotkaniu z tym dziwnym stworzeniem. Jednak kiedy zaczęłam przysłuchiwać się owym głosom, doszłam do wniosku, że wyimaginowana rozmowa nie miałaby takiego sensu i zaczęłam szukać źródła rozmowy. Którym ostatecznie okazała się być dwójka młodych ludzi, zaopatrzonych w niewielkich rozmiarów broń palną.
Nie miałam ochoty ani sił wdawać się w walkę, a ci, którzy najprawdopodobniej byli zwiadowcami, byli za bardzo pochłonięci swoją konwersacją, by usłyszeć cichy szelest pochodzący z drzewa, który równie dobrze mógł być wynikiem wiatru. Śledziłam ich przez krótki czas, aż doszli do sporych rozmiarów muru, który odgradzał miasto od skażonego świata zewnętrznego. Przyglądałam się uważnie jak dwójka zwiadowców przekracza bramę w murze, nie przerywając swojej rozmowy nawet na chwilę.
Kiedy brama się zamknęła, odczekałam jeszcze kilkanaście sekund, nim zeskoczyłam z drzewa na suchą ziemię. Wciąż pozostawałam w cieniu korony drzewa, niewidoczna dla strażników, którzy pilnowali wejścia, jednak ja widziałam ich dość dobrze, ale moją uwagę bardziej pochłaniał sam mur i to co za nim było. Santari...
Momentalnie poczułam smutek. Żal, że jestem tu sama, a nie ze swoją grupą, całą resztą... Stałam tak kilka minut zastanawiając się czy nie odwrócić się na pięcie i nie szukać dalej swojego oddziału, jednak... Wiedziałam dobrze, że to jak szukanie igły w stogu siana. Z drugiej strony, nie chciałam być tu sama, wejść tam sama. Czy uważałam to za zdradę swoich przyjaciół i wszystkich naszych wyobrażeń, marzeń na temat tego miejsca? Zacisnęłam dłonie w pięści, spuszczając głowę na piersi. Pierwsze miejsce jakiego będą szukać to właśnie Santarii. To pierwsze miejsce, w którym będą szukać mnie. Potrząsnęłam głową, tłumiąc w gardle parsknięcie kpiny i ruszyłam powolnym krokiem w stronę bramy.
Strażnicy na murze niemal natychmiast wymierzyli we mnie swoje bronie, nakazując się zatrzymać, co też uczyniłam kilka kroków przed wejściem do miasta. Przyglądałam się im wszystkim uważnie, w szczególności kobiecej twarzy, która była najbliżej mnie. Zielone oczy zmierzyły mnie surowym wzrokiem od stóp po czubek głowy.
- Kim jesteś i co tutaj robisz? - Spytała, nie opuszczając lufy swojego pistoletu.
- Nazywam się Nehemia Larota Rassmussen. Jestem przywódcą składu czterysta cztery z tajnych oddziałów wojskowych. Jakiś czas temu rozdzieliłam się ze swoją grupą i dotarłam tutaj, no i... - rozejrzałam się, rozkładając ręce na boki. - Stoję. - Uśmiechnęłam się, spoglądając w górę na kobietę, która tylko skinęła na kogoś po drugiej stronie. Przez chwilę panowała cisza, aż coś szczęknęło, zgrzytnęło i metalowa brata uchyliła się, ukazując kolejnych ludzi stojących za nią.
Kolejna dziewczyna, tym razem dużo milsza z twarzy, zachęciła mnie do wejścia zapraszającym gestem ręki. Skorzystałam z zachęty różowowłosej i przekroczyłam mury Santarii, zostawiając za sobą większość z niebezpieczeństw oraz moich bliskich. Nim brama się za mną zamknęła, jeszcze ostatni raz zerknęłam w stronę ciemnego lasu, zniszczonych miast, które były tak daleko, że nie mogłam ich zobaczyć i wszystkiego tego, co widziałam w czasie tej podróży. Oraz mojej grupy.
Procedury bezpieczeństwa, czyli pierwsza rzecz jakiej się spodziewałam w tym miejscu. Dziewczyna, która zaprosiła mnie do miasta, tłumaczyła uprzejmym tonem, że to są ich procedury i muszą mnie przeszukać, a potem muszę odbyć rozmowę z kimś wyżej postawionym. Kiwałam głową, słuchając jej jednym uchem i rozglądając się po najbliższej okolicy. Budynki nie były może w mistrzowskich formach, ale zdecydowanie lepszych niż te poza murami, które czasem ciężko było nazwać budynkami.
Po krótkiej rewizji i oddaniu całej broni blondynowi, który od początku nam towarzyszył, wylądowałam w jakimś pokoju w głębi miasta. Różowowłosa kazała mi poczekać, aż przyprowadzi kogoś wyższego rangą, po czym opuściła pomieszczenie, niedługo potem w jej ślady poszedł także chłopak, pozostawiając wszystkie moje rzeczy na stoliku w pomieszczeniu. Szczerze nie miałam ochoty na nikogo czekać, dlatego zabrałam swoją torbę i UMP i wyszłam na ulicę, po której kręcili się różni ludzie. Nikt nie zwracał na mnie szczególnej uwagi, co było mi bardzo na rękę.
Szłam powolnym krokiem przed siebie, przyglądając się mijanym postaciom, budynkom i wszystkiemu innemu, na czym tylko mogłam zawiesić wzrok. Ze śmiechem przyznawałam w duchu, że nasze wyobrażenia co do tego miejsca, o których mówiliśmy przy jedzeniu, były dalekie od rzeczywistości. Byłam ciekawa, jak zareagowaliby moi przyjaciele, którzy w Santari widzieli raj; czy byliby bardzo zawiedzeni, czy może jednak wręcz przeciwnie.
Wzdrygnęłam się na wspomnienie jednego z wieczorów, kiedy to gorąca woda wylądowała na moich nogach z powodu rozmarzenia się jednego z żołnierzy. Odruchowo przesunęłam palcami po prawym udzie. Po krótkiej chwili spojrzałam na swoją dłoń, odnosząc wrażenie, że jest mokra i jakby nieco klejąca. Okazało się, że miałam opuszki czerwone od krwi, która sączyła się powoli z rozcięcia na udzie. Przystanęłam na chwilę zastanawiając się, dlaczego wcześniej tego nie poczułam lub dlaczego nie zostało to zauważone przez strażników, ale szybko doszłam do wniosku, że najprawdopodobniej to wina mojego stroju, który nie należał do jasnych, dlatego ciemna krew nie była zbyt widoczna.
Gdy tylko uświadomiłam sobie, że jestem lekko ranna do mojego mózgu doszedł impuls o bólu i to nie tylko pochodzącym z nogi, ale także z kręgosłupa, który dodatkowo obciążyłam teraz torbą i bronią. Wolałam nie wiedzieć, że mnie boli... Stłumiłam jęknięcie bólu i ruszyłam znowu przed siebie, wpadając po chwili na coś.
Mruknęłam ponuro, unosząc nieco głowę w górę i kiedy tylko zorientowałam się, że wpadłam na kogoś a nie coś, odskoczyłam w tył. Szybko zmierzyłam postać wysokiego mężczyzny o szarych włosach i zatrzymałam wzrok na jego koszuli, w miejscu gdzie moje palce zetknęły się przez przypadek z jasnym materiałem, pozostawiając na nim trzy czerwone od krwi kropki. Przez chwilę miałam wrażenie, że krew odeszła z całego mojego ciała, a ono zaraz runie bezwładnie na ulicę, jednak nic takiego się nie stało.
- Sumimasen! - Zawołałam, kłaniając się w pół. - Izvini! To jest tylko krov, ja mogę to wyczyścić, naprawdę... Sumimaneeen... - Jęknęłam, wystraszona spoglądając to na mężczyznę, to na trzy plamki. Cała akcja trwała może pięć sekund, a może więcej, tylko fioletowooki nie mógł wydobyć z siebie słowa, ciężko było stwierdzić. Byłam bardziej przejęta tym jak wywabić plamy z krwi z jasnej koszuli, z tego co pamiętałam działała zimna woda, ale pewności nie miałam. W tym momencie nie byłam nawet pewna, czy zaraz nie oberwę.

|Mobiuuus? ^-^ Paczaj co mi wyszło, płacz i zgrzytanie zębów|

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy