sobota, 16 grudnia 2017

Od Amber

Siedziałam przyczajona na parapecie okna niemal w całości pozbawionego szyby. Jedynie małe odłamki sterczały gdzieniegdzie ze spróchniałej okiennicy. Czekałam na odpowiedni moment by wyskoczyć i po przebiegnięciu ulicy wskoczyć do kolejnego domu. Byłam na dzikim terenie, pozostałościach podmiejskiego osiedla. Przyciskałam do piersi karabin, delikatnie trzymając palec wskazujący na spuście. Dyszałam z przejęcia i strachu. Stres, wielogodzinny wysiłek i niewyspanie dawały powoli o sobie znać. Przetarłam załzawione oczy i starałam się skupić, choć ból głowy rozsadzał mi czaszkę. Kątem oka dostrzegłam ruch i usłyszałam głuchy warkot.
- Cholera – syknęłam i zeskoczyłam na podłogę. Wcisnęłam się pod parapet i tak skulona nasłuchiwałam. Warczenie przerodziło się w przeraźliwe wycie, jakby zajęczało tysiąc potępionych dusz prosto z piekieł. Z trudem przełknęłam ślinę i przymknęłam oczy. Serce waliło mi w piersi, jakby starało się wyrwać na wolność. Doskonale wiedziałam, co czai się przed domem. Wiedziałam też, że nie dam rady pokonać tego sama. Otworzyłam oczy. Gdy białe plamki zniknęły z pola widzenia poruszyłam odrętwiałym ciałem, by przywrócić krążenie krwi. Poprawiłam prawie pusty plecak, zapinając kieszenie i sprzączki. Wzięłam głęboki oddech i wolno wypuściłam powietrze przez usta.
- Na trzy – szepnęłam do siebie. Odliczyłam w duchu i skoczyłam. Przez ułamek sekundy widziałam przerażające szczęki, które rozwarte czekały na mnie. Poczułam na nodze ciepło oddechu, gdy olbrzymi pies kłapnął zębami tuż przy moim udzie. Z duszą na ramieniu, a w zasadzie, gdzieś szybującą w oddali, skoczyłam do ruin. Słyszałam za sobą gardłowe odgłosy i tupot czterech olbrzymich łap. Obejrzałam się na moment i natychmiast gorzko tego pożałowałam. Potwór był coraz bliżej, wzniecał za sobą tumany kurzu, a jego pazury młóciły powietrze by po chwili zderzyć się z ziemią, wydrapując w niej głębokie szramy. Przyspieszyłam trochę, ale niemal natychmiast zwolniłam do truchtu. Czułam jak każdy mięsień napina się od wysiłku, płuca płoną bólem. Oddychałam ciężko, rozpaczliwie łapałam powietrze przez usta. Wtedy jakaś silna ręka pociągnęła mnie za rękaw w bok. Mimowolnie krzyknęłam, czyjaś dłoń zacisnęła się na mojej twarzy, tłumiąc dźwięk.
- Nie ruszaj się – szepnął głos. Odsunął się ode mnie, a ja skuliłam się w kącie, starając się uspokoić. Postać wyjrzała zza ściany. Po chwili odetchnęła i odwróciła się do mnie.
<Ktoś chce odpisać?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy