Blanchard powoli wyminął bruneta, po czym ruszył niespiesznym krokiem ku
przeciwległemu końcowi pokoju, maksymalnie zwiększając dzielącą ich
odległość. Skrzyżował ręce na plecach i zmarszczył nieco brwi,
przybierając postawę typową dla kogoś pochłoniętego rozważaniem mocno
złożonego problemu. W końcu, usiadłszy z powrotem na swoim poprzednim
miejscu, założył nogę na nogę, odchylił się do tyłu i donośnym głosem
wezwał strażnika pozostawionego za drzwiami. Dał się słyszeć stłumiony
trzask otwieranego zamka i dzwonienie kluczy. W progu stanął wysoki
mężczyzna o ostrych rysach, ubrany z grubsza po wojskowemu, z karabinem
przewieszonym przez ramię. Anthares przywołał go gestem ręki. Odgłos
skrzypienia wiekowych desek odbił się echem po nieumeblowanych ścianach
pokoju.
- Mamy jakieś wolne łóżka w okolicy? - zapytał fioletowo oki przez ramię,
stukając paznokciem o metalowy podłokietnik. Mężczyzna oparł się ręką o
stół i na chwilę pogrążył w rozmyślaniach. Ciszę przerywał tylko jego
ciężki oddech, doskonale słyszalny w każdym kącie pomieszczenia.
- W tej części miasta, wątpię - zaczął niewyraźnie, jakby starając się
możliwie najdokładniej przeczesać każdy fragment pamięci - choć zapewne
znalazłoby się coś, gdyby dobrze poszukać.
Anthares skinął głową, po czym przeniósł wzrok na Clarence'a, stale
pogrążonego w grobowym milczeniu. Stał oparty o ścianę, z rozdrażnieniem
wypisanym na twarzy wielkimi rozstrzelonymi literami. Ares co prawda
również dotychczas nie przejawiał specjalnego entuzjazmu ze swojego
położenia, lecz zdążył pogodzić się już ze swą dolą i obecnie skupiał
raczej na gładkim doprowadzeniu sprawy do finału. Uśmiechnął się do
mężczyzny samymi ustami. Jego oczy niezmiennie pozostały srogie i zimne.
- A więc proszę ze mną, panie Clarence - podniósł się z ociąganiem,
zapraszającym ruchem ręki wskazując porysowane dębowe drzwi - Jeśli
będziemy mieli szczęście, być może jeszcze dzisiaj uda nam się znaleźć
dla Ciebie jakiś przytulny kąt.
Oblicze Clarence'a pozostało niewzruszone. Z trudem przyszłoby
znalezienie na nim jakichkolwiek śladów emocji, czy to gniewu, czy
rozbawienia. Strażnik tymczasem wykorzystał sytuację, by się ulotnić.
- Co z bronią? - upomniał się, wypowiadając każde słowo powoli i
wyraźnie, najwyraźniej nie zamierzając tak łatwo dać za wygraną, jak
liczył na to Ares, który z premedytacją pominął tę kwestię. Sądził, że
uda mu się w ten sposób zapobiec konieczności przytaczania setek
powodów, według których nowo przybyłe osoby zwyczajnie nie mogły ot tak
paradować sobie wśród mieszkańców w pełnym uzbrojeniu. Zresztą, teraz
też nie zamierzał strzępić sobie języka, przypuszczał bowiem, że brunet
tak jak za pierwszym razem puściłby wszystkie jego słowa mimo uszu.
- Nie potrzebujesz - uciął, strzepując niewidzialny pyłek z długiego
brunatnego płaszcza, miejscami podszywanego złotymi wstawkami -
Mieszkańcy Santari z reguły dobrze reagują na nowicjuszy.
Clarence prychnął i zrównał się z Antharesem, najwyraźniej nie mając
ochoty na dalszą dyskusję. Na zewnątrz owiał ich przyjemnie chłodny
wiatr. Ares odetchnął świeżym powietrzem, tak słodkim, w porównaniu z
zaduchem panującym w ciasnym pokoju, w którym miał wrażenie, że spędzili
co najmniej kilka żmudnych godzin. Położył rękę na biodrze, przyjmując
typową dla siebie pozycję stania.
- Tułanie się od budynku do budynku to ostatnia rzecz, na którą mam
teraz czas, więc zdecydowałem, że tymczasowo dostaniesz pokój, którego
właściciele przebywają poza murami i nie zapowiada się, żeby szybko
wrócili.
Clarence wzruszył ramionami.
- Obojętne.
Nie zwlekając, skierował się w stronę przeciwną do głównej bramy, w głąb
miasta. Minęli może dwie uliczki, kiedy znaleźli się przed burym
kilkupiętrowym budynkiem, niewiele odbiegającym wizualnie od reszty
zabudowania wypełniającego miasto. Ares, w dalszym ciągu nie siląc się
na zabawianie swego towarzysza rozmową, bez słowa skierował bruneta w
lewo i otworzył ciężkie drzwi zamaszystym pchnięciem.
- Voila - puścił Clarence'a w drzwiach, zataczając ruch ręką - Pokój jest do Twojej dyspozycji.
Brunet powłóczył spojrzeniem po przestronnym pomieszczeniu. Piętrzące
się stosy książek zajmowały znaczną powierzchnię stołów i krzeseł. Na
bielonych ścianach wisiały pokreślone mapy okolicy i staroświeckie
obrazy batalistyczne. Dwa z trzech łóżek nosiło jeszcze ślady minionej
nocy, a przewieszona przez jedno z krzeseł biała koszula tylko zdawała
się potwierdzać, że pokój jeszcze do niedawna nie był wcale
niezamieszkany. Clarence z cmoknął z dezaprobatą.
- Będę miał współlokatorów?
Ares oparł się o framugę drzwi, krzyżując ręce na piersi.
- Zapewne dostaniesz inny pokój, nim zdążą wrócić. W tym czasie postaraj się niczego nie zepsuć.
- Zrobię co mogę - odparł zaczepnie, siadając na jedynym w pełni
zaścielonym łóżku. Nacisnął kilka razy ręką na materac, najwidoczniej
oszacowując jego miękkość. Po chwili przeciągnął się nieznacznie i
przeniósł wyczekujące spojrzenie na Blancharda, wpatrującego się w
zszarzałe niebo za oknem, częściowo zasłoniętym ciężką czerwoną zasłoną.
- Mój pokój znajduje się dwa piętra wyżej. W razie jakichkolwiek
problemów jestem do usług - teatralnym ruchem spojrzał na kieszonkowy
zegarek - Za dwie godziny w stołówce będzie wydawany obiad. Jeśli
pozwolisz, zaprowadzę Cię tam osobiście. Dobrze by było, gdyby ktoś
wyjaśnił Ci kilka podstawowych spraw i przedstawił osoby, które
powinieneś znać. Do tego czasu proponowałbym pozostać w pokoju i nie
próbować żadnych sztuczek. Tymczasowo jestem za Ciebie odpowiedzialny,
więc byłoby miło, gdybyś nie narobił nam obu problemów.
<Clarence?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz