sobota, 2 grudnia 2017

OD Antharesa CD Clarence'a

Blanchard powoli wyminął bruneta, po czym ruszył niespiesznym krokiem ku przeciwległemu końcowi pokoju, maksymalnie zwiększając dzielącą ich odległość. Skrzyżował ręce na plecach i zmarszczył nieco brwi, przybierając postawę typową dla kogoś pochłoniętego rozważaniem mocno złożonego problemu. W końcu, usiadłszy z powrotem na swoim poprzednim miejscu, założył nogę na nogę, odchylił się do tyłu i donośnym głosem wezwał strażnika pozostawionego za drzwiami. Dał się słyszeć stłumiony trzask otwieranego zamka i dzwonienie kluczy. W progu stanął wysoki mężczyzna o ostrych rysach, ubrany z grubsza po wojskowemu, z karabinem przewieszonym przez ramię. Anthares przywołał go gestem ręki. Odgłos skrzypienia wiekowych desek odbił się echem po nieumeblowanych ścianach pokoju.
- Mamy jakieś wolne łóżka w okolicy? - zapytał fioletowo oki przez ramię, stukając paznokciem o metalowy podłokietnik. Mężczyzna oparł się ręką o stół i na chwilę pogrążył w rozmyślaniach. Ciszę przerywał tylko jego ciężki oddech, doskonale słyszalny w każdym kącie pomieszczenia.
- W tej części miasta, wątpię - zaczął niewyraźnie, jakby starając się możliwie najdokładniej przeczesać każdy fragment pamięci - choć zapewne znalazłoby się coś, gdyby dobrze poszukać.
Anthares skinął głową, po czym przeniósł wzrok na Clarence'a, stale pogrążonego w grobowym milczeniu. Stał oparty o ścianę, z rozdrażnieniem wypisanym na twarzy wielkimi rozstrzelonymi literami. Ares co prawda również dotychczas nie przejawiał specjalnego entuzjazmu ze swojego położenia, lecz zdążył pogodzić się już ze swą dolą i obecnie skupiał raczej na gładkim doprowadzeniu sprawy do finału. Uśmiechnął się do mężczyzny samymi ustami. Jego oczy niezmiennie pozostały srogie i zimne.
- A więc proszę ze mną, panie Clarence - podniósł się z ociąganiem, zapraszającym ruchem ręki wskazując porysowane dębowe drzwi - Jeśli będziemy mieli szczęście, być może jeszcze dzisiaj uda nam się znaleźć dla Ciebie jakiś przytulny kąt.
Oblicze Clarence'a pozostało niewzruszone. Z trudem przyszłoby znalezienie na nim jakichkolwiek śladów emocji, czy to gniewu, czy rozbawienia. Strażnik tymczasem wykorzystał sytuację, by się ulotnić.
- Co z bronią? - upomniał się, wypowiadając każde słowo powoli i wyraźnie, najwyraźniej nie zamierzając tak łatwo dać za wygraną, jak liczył na to Ares, który z premedytacją pominął tę kwestię. Sądził, że uda mu się w ten sposób zapobiec konieczności przytaczania setek powodów, według których nowo przybyłe osoby zwyczajnie nie mogły ot tak paradować sobie wśród mieszkańców w pełnym uzbrojeniu. Zresztą, teraz też nie zamierzał strzępić sobie języka, przypuszczał bowiem, że brunet tak jak za pierwszym razem puściłby wszystkie jego słowa mimo uszu.
- Nie potrzebujesz - uciął, strzepując niewidzialny pyłek z długiego brunatnego płaszcza, miejscami podszywanego złotymi wstawkami - Mieszkańcy Santari z reguły dobrze reagują na nowicjuszy.
Clarence prychnął i zrównał się z Antharesem, najwyraźniej nie mając ochoty na dalszą dyskusję. Na zewnątrz owiał ich przyjemnie chłodny wiatr. Ares odetchnął świeżym powietrzem, tak słodkim, w porównaniu z zaduchem panującym w ciasnym pokoju, w którym miał wrażenie, że spędzili co najmniej kilka żmudnych godzin. Położył rękę na biodrze, przyjmując typową dla siebie pozycję stania.
- Tułanie się od budynku do budynku to ostatnia rzecz, na którą mam teraz czas, więc zdecydowałem, że tymczasowo dostaniesz pokój, którego właściciele przebywają poza murami i nie zapowiada się, żeby szybko wrócili.
Clarence wzruszył ramionami.
- Obojętne.
Nie zwlekając, skierował się w stronę przeciwną do głównej bramy, w głąb miasta. Minęli może dwie uliczki, kiedy znaleźli się przed burym kilkupiętrowym budynkiem, niewiele odbiegającym wizualnie od reszty zabudowania wypełniającego miasto. Ares, w dalszym ciągu nie siląc się na zabawianie swego towarzysza rozmową, bez słowa skierował bruneta w lewo i otworzył ciężkie drzwi zamaszystym pchnięciem.
- Voila - puścił Clarence'a w drzwiach, zataczając ruch ręką - Pokój jest do Twojej dyspozycji.
Brunet powłóczył spojrzeniem po przestronnym pomieszczeniu. Piętrzące się stosy książek zajmowały znaczną powierzchnię stołów i krzeseł. Na bielonych ścianach wisiały pokreślone mapy okolicy i staroświeckie obrazy batalistyczne. Dwa z trzech łóżek nosiło jeszcze ślady minionej nocy, a przewieszona przez jedno z krzeseł biała koszula tylko zdawała się potwierdzać, że pokój jeszcze do niedawna nie był wcale niezamieszkany. Clarence z cmoknął z dezaprobatą.
- Będę miał współlokatorów?
Ares oparł się o framugę drzwi, krzyżując ręce na piersi.
- Zapewne dostaniesz inny pokój, nim zdążą wrócić. W tym czasie postaraj się niczego nie zepsuć.
- Zrobię co mogę - odparł zaczepnie, siadając na jedynym w pełni zaścielonym łóżku. Nacisnął kilka razy ręką na materac, najwidoczniej oszacowując jego miękkość. Po chwili przeciągnął się nieznacznie i przeniósł wyczekujące spojrzenie na Blancharda, wpatrującego się w zszarzałe niebo za oknem, częściowo zasłoniętym ciężką czerwoną zasłoną.
- Mój pokój znajduje się dwa piętra wyżej. W razie jakichkolwiek problemów jestem do usług - teatralnym ruchem spojrzał na kieszonkowy zegarek - Za dwie godziny w stołówce będzie wydawany obiad. Jeśli pozwolisz, zaprowadzę Cię tam osobiście. Dobrze by było, gdyby ktoś wyjaśnił Ci kilka podstawowych spraw i przedstawił osoby, które powinieneś znać. Do tego czasu proponowałbym pozostać w pokoju i nie próbować żadnych sztuczek. Tymczasowo jestem za Ciebie odpowiedzialny, więc byłoby miło, gdybyś nie narobił nam obu problemów.

<Clarence?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy