niedziela, 1 października 2017

Od Amber

Gruba książka zsunęła się z kulawego stolika i z hukiem upadła na podłogę. Wzdrygnęłam się, słysząc niepotrzebny hałas, który mógł zdradzić moje położenie. Sięgnęłam po karabin i wolno przyciągnęłam go do siebie. Poczułam się trochę bezpieczniej, więc rozluźniłam mięśnie i uspokoiłam oddech. Z powrotem oparłam się o ścianę i przymknęłam oczy. Było mi niewygodnie, ale zmęczenie i usypiające pohukiwanie sowy sprawiło, że szybko zmorzył mnie sen.
Przebudziłam się gwałtownie, słońce nie zdążyło się jeszcze wychylić ponad horyzont. Jedyne co zrobiło to pomalowało wschodnie niebo na delikatny róż. Przeciągnęłam się, mimowolnie szukając wzrokiem plecaka. Stał w rogu, tak jak go zostawiłam. Uśmiechnęłam się lekko – czasami można było zapomnieć, że to świat opanowany przez potwory.
Dzisiaj miałam okazję spać poza murami miasta, nie zdążyłam wrócić z poszukiwań. Nocowałam w opuszczonym domu, co było ryzykowne i nieodpowiedzialne.
- Jak nie oberwiesz za to, kochana, to gratulacje – powiedziałam do siebie, uśmiechając się głupio. Zarzuciłam plecak na ramię i aż się zgięłam pod jego ciężarem. Było tam sporo niepotrzebnych rzeczy – niepotrzebnych dla innych, dla mnie to były prawdziwe skarby. W jednym domu, który przeszukiwałam znalazłam w zagłębieniu pod spróchniałym łóżkiem kieszonkowy zegarek. Był zardzewiały i od dawna nie działał, ale obrałam sobie za cel naprawić go. To znalezisko spowodowało zastrzyk adrenaliny. Pracowałam szybciej i sprawniej, jednak to przekładało się na brak czujności i częstszą nieuwagę. Dwa razy prawie zostałam zaatakowana.
Potrząsnęłam głową z politowaniem i ostrożnie wysunęłam się zza ściany. Obok mnie leżały wyrwane z zawiasów drzwi, a nieopodal potłuczone, porcelanowe naczynia. Ścisnęłam mocniej kolbę karabinu i skoczyłam w wysoką trawę. Oddychałam ciężko, serce biło mi jak oszalałe. Takim wyprawom zawsze towarzyszył przyjemny dreszczyk emocji, ale też stres i niepokój. Przecież ryzykowało się życie. Z dodatkowym ciężarem w postaci około ośmiokilogramowej torby powoli przemieszczałam się naprzód. Widziałam, jak mięśnie napinają się od wysiłku, dłonie robią się czerwone przez tarcie i krew buzującą w żyłach. Czułam się zjednoczona z naturą, czułam się jej częścią, gdy zniżyłam się do poziomu, na którym żyje większość zwierząt. Wyjrzałam ostrożnie ponad trawę, żeby ocenić położenie. Byłam już niedaleko, najwyżej kilometr. Ale poruszając się z taką prędkością dotrę tam za dwie godziny… Usiadłam, zastanawiając się, co robić. Machinalnie skubałam skrawek starej kurtki wojskowej, którą kiedyś dostałam od brata. Była na mnie za duża o jakieś dwa rozmiary, ale na wyprawy nigdy nie zakładałam innej. Przeczesałam palcami długie włosy i spojrzałam przed siebie. Widziałam tylko wydeptaną ścieżkę, którą zazwyczaj się poruszałam i pień dobrze mi znanego dębu. Słońce właśnie rozpoczynało swoją codzienną wycieczkę po niebie, rozświetlając liście złotymi promieniami. Westchnęłam i podniosłam się z trudem z ziemi. Trawa sięgała mi do pasa, przez co byłam na swoje nieszczęście dobrze widoczna. Jednak teraz niezbyt mnie to obchodziło, chciałam jak najszybciej znaleźć się w mieście. Ruszyłam szybkim truchtem w stronę północno-wschodnią. Zwalniałam co jakiś czas z powodu zbyt dużego obciążenia. Przeklinałam w tej chwili swoje zamiłowanie do przypadkowych przedmiotów. Nagle zobaczyłam przed sobą zarys sylwetki. Była niemal niewidoczna na tle ciemnozielonej gęstwiny. Poruszała się z wprawą, skacząc z jednej plamy cienia na drugą. Obserwowałam chwilę jej płynny krok, przypominało to taniec bez partnera. Podeszłam bliżej, by lepiej się przyjrzeć nieznajomemu. Chyba mnie zauważył, bo zatrzymał się i obrócił głowę (przynajmniej o tym świadczył nieznaczny ruch).
<Kim jesteś, władco cienia?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy