Krew. Ciepła jucha spływająca po twarzy. Delikatnej, kobiecej twarzy,
skażonej jedynie kilkoma zmarszczkami. Rozlewająca się, bordowa maź,
która śmierdziała jak mało co. Wróć. Nie pachniała wcale, jedynie
wyobraźnia chłopaka zaczęła dopowiadać sobie scenariusz, który nigdy nie
miał miejsca.
Rozlewające się po chłodnej, brudnej glebie trzewia. Krew i żółć,
resztki posiłków z dnia poprzedniego. Czternastolatek poczuł, jak
kończyny zaczynają mu drętwieć, organizm drgać. Do pięknych, dużych oczu
napłynęły łzy, a zawsze uśmiechnięte usta, wygięte były teraz w
grymasie rozpaczy i przerażenia. Nie przypominał siebie. Wyglądał jak
zjawa i tak się czuł. Jakby wyssano z niego całe życie. Jakby skończył
swój żywot razem z dwójką ludzi, na których przyszło mu teraz patrzeć.
Nie chciał dowierzać w to, co właśnie się działo. Pragnął jedynie, by to
wszystko okazało się koszmarem. By jego rodzice obudzili go w ciepłym
łóżku, matka czule przytuliła, ojciec pokrzepiająco poklepał po
roztrzęsionych, spoconych plecach. Jednak nie był to koszmar, a szara,
smutna, a do tego bezlitosna rzeczywistość, która postawiła go przed
faktem dokonanym.
Świadomość uderzyła go z niesamowitą mocą, wgniotła go, przycisnęła
kolana do ziemi, wydusiła z piersi niemy krzyk i zatarła widok. Jedyne
na co było go stać, to złapanie kurczowo podkoszulka, tuż przy piersi i
roniąc gorzkie łzy, błaganie o wyrwanie się z tego piekła. Piekła, gdzie
został sierotą, bez kogokolwiek bliskiego. Skazanego na samego siebie i
łaskę losu.
Nie wiedzieć czemu wcisnął rozdygotaną dłoń w ciepłą jeszcze farbę
połączoną z błotem, a następnie przetarł twarz, zostawiając na niej
długą i równie szeroką plamę. Jucha wymieszała się ze łzami, tworząc na
delikatnej buźce abstrakcyjne malunki pełne żalu i nienawiści.
Coś pękło.
~*~
Obudziło mnie to nieprzyjemne wyrwanie oddechu z piersi. Głośne
sapnięcie, lekkie poderwanie się z kory drzewa, na którym przyszło mi
spędzić noc. Zimny pot oblał moje ciało, zmoczył doszczętnie koszulkę.
Czułem walenie serca, które bardziej przypominało tętent kopyt
rozwścieczonego stada ogierów, a nie zwykłą pracę mięśnia osadzonego
głęboko w klatce piersiowej. Przetarłem ze zmęczeniem rozpalone czoło.
Miałem chole.rną gorączkę, w najgorszym możliwym momencie. Koszmary
dręczyły moją osobę od kilku dni, gdyby nie fakt, że przeczepiłem się do
rośliny pasem, pewno skończyłbym już dawno ze złamanym kręgosłupem,
pożarty przez pierwszego lepszego mutanta, który natrafiłby na moje
zwłoki.
Zrezygnowany spojrzałem na lewy bok, na którym od pewnego czasu trwała
rana. Ściągnąłem brwi, widząc, że pamiątka po ucieczce przed psami
zaczyna ropieć. Miałem nadzieję, że zaleczy się, sama z siebie, jak
większość ran, tymczasem przyszło mi męczyć się z nią od przeszło
tygodnia i nie zapowiadało się na to, by szybko zniknęła. Istniało
również duże prawdopodobieństwo, że to właśnie ona była przyczyną mojej
choroby, która z dnia na dzień coraz bardziej mnie sponiewierała. Kto by
pomyślał, że zginę od rany wyrządzonej przez kamień, a nie przez babę
wodną?
Do tego wszystkiego był to już drugi dzień bez wody, piąty bez
porządnego posiłku. Zapowiadało się na to, że skończę marnie i albo umrę
z wycieńczenia i zatrucia organizmu, albo z powodu odwodnienia. Z tego
wszystkiego miałem tylko jedno racjonalne wyjście. Zwlec się z kryjówki w
poszukiwaniu ratunku, co tak właściwie wcale nie było takie mądre, bo
istniała możliwość, że zginę w trakcie wędrówki. Jednakże trzeba było
przyznać, było to lepsze niż siedzenie i nic nie robienie, czekając na
dar z nieba. Te dwa lata samotności potrafią nauczyć człowieka, że
jedynie coś robiąc jest w stanie przetrwać, a czasem najgłupsze
posunięcie potrafi ocalić nasze życie.
Odpięcie pasa było tym posunięciem. Kolejnym doświadczeniem, nauką.
Teraz miałem tylko jeden cel. Przetrwać chorobę, która zazwyczaj
nieszkodliwa, teraz, bez leków, zagrażała mojemu istnieniu. Zsunięcie
się z drzewa bolało. Kora drażniła skórę, rozdzierała dłonie. Przekląłem
pod nosem, a gdy stopy dotknęły upragnionej ziemi odetchnąłem z ulgą.
Mały krok w tej chwili, wielki krok dla przyszłego życia. Oby.
Kroki moje były wolne, ciągnące się, męczące. Szurałem brudnymi butami
po gruncie, uciskałem dłonią ranę przy boku. Sapałem, stękałem, byłem
bliski płaczu, gdy czułem jak rozrywający ból ogarnia moje ciało
bardziej i bardziej, postępując coraz dalej z każdym ruchem. Mimo
wszystko dalej wlokłem się, byle do przodu, byle nie stać w miejscu.
Skamlałem, a gdy zrobiłem o krok za daleko, ból sparaliżował mnie,
poległem z twarzą w błocie i łzami w oczach.
Tysiące świetlików majaczyło przed moimi oczami. Drgały, falowały,
wyginały się w dziwne kształty, symbole, rzeczy. Tańczyły walca, kankana
i krakowiaka jednocześnie. Śpiewały, a może wcale tego nie robiły, a to
po prostu szum liści porywanych przez wiatr zawładnął moimi uszami.
Szeleściły jak jesień pod butem. Świeciły jak słońce w południe.
Wyglądały tak delikatnie, zwiewnie, jak halka puszczona na ciepły, letni
powiew. Estetyczne i przyjemne dla oka widoki zniknęły tak szybko jak
się pojawiły. Zastąpiły je natomiast widoki drastyczne, okrutne, ohydne.
Krew, brud, smród i ubóstwo. Kwas w ustach, ściśnięcie pustego żołądka.
Odruch wymiotny, zakończony wylaniem się z sinych ust brei o barwie
świeżo rozkwitniętych jaskrów. Żółć, czyli jedyna rzecz, która
znajdowała się teraz w moim układzie pokarmowym, nawet ona miała dosyć,
uleciała ze mnie jak woda z kranu, jucha z rozciętej tętnicy. Następnie
kolejny skowyt, nieludzki, ale należący do mnie. Wyrwał się z mojej
piersi, uciekł przez rozdygotane, brudne wargi, by koniec końców zabrać
razem z głosem moją świadomość. Głowa opadła z pluskiem w błoto
pomieszane z wydzieliną żołądkową. Wszystko śmierdziało. Tak
przeobrzydliwie śmierdziało. Ten kwas, te łzy, ropa, która ulewała się z
rany, krew i zapach samego ciała, które nie spotkało się z mydłem od
ponad miesiąca. Gdyby ktoś na mnie natrafił, pomyślałby pewno, że jestem
martwy, a ciało nie nadaje się nawet do zjedzenia. Byle nie pochowano
mnie żywcem. Pochowanie żywcem to najgorszy możliwy sposób na
zakończenie żywota.
Krzyki. Głosy. Ludzkie głosy. Dźwięki te oderwały mnie od stanu
nieobecności, wybudziły ze snu spowodowanego wycieńczeniem organizmu.
Nie byłem pewien, czy była to grupka, dwie osoby, czy może jeden osobnik
z wyraźnym rozdwojeniem jaźni, ale byłem bardziej niż pewien, że kogoś
słyszę. Słowa, słowa, które rozumiem, mimo, że wypowiadane są w innym
języku. Od tak dawna nie słyszałem kogokolwiek, że to wydarzenie
poderwało mnie na łokcie. Przeciągnąłem rękę na przód. Podobnie zrobiłem
z nogą. Ręka. Noga. Ręka. Noga. Na zmianę, powoli, ale z uporem
maniaka. Nie docierało do mnie, że może to być zombie. Pchany rozpaczą,
goryczą i potrzebą przetrwania, czołgałem się przed siebie jak głupi.
Rozmazywałem pod sobą breję, rozcierałem po całym brzuchu, nogach,
moczyłem w niej nawet brodę. Sapałem jak pies po długim biegu, dusiłem
się flegmą i łzami. Trafiałem każdą możliwą kończyną na szkło, ostre
kamienie, grząski teren. Musiałem wyglądać okropnie, odrażająco, ale to
nie było ważne. Ważne było tylko to, by mnie zauważyli. Suche, wydrapane
gardło bolało, gdy tylko próbowałem cokolwiek powiedzieć. Nie
posiadałem śliny. Czułem się, jakbym przełykał gruz, nawet nabieranie
potu w spierzchnięte usta nie pomagało.
Dostrzeżono mnie. Podszedł. Powoli, ostrożnie, czuwając i uważając na
każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Obserwowano mnie. Czułem to, bowiem
wzrok wręcz wywiercał dziurę w moim ciele. Oglądnięto mnie od stóp, do
głów, o ile cokolwiek dało się zobaczyć przez warstwę brudu, mułu i
dziwnej mazi. Słabo uniosłem łeb, który ledwo co trzymał się na chudej,
długiej szyi. Miałem wrażenie, że zaraz z plaśnięciem uderzy w dziwne
bagno, na którym leżałem. Spojrzałem z nadzieją na osobnika. Rozmazane
ciało. Oczy i mózg odmawiały mi posłuszeństwa, widziałem jak przez mgłę.
Bardzo gęstą, wręcz mleczną. Kaszlnąłem, chrząknąłem, wyplułem resztki
żółci. W moich ustach mieszało się to wszystko, tworząc najgorszy
możliwy miks jaki kiedykolwiek przyszło mi spróbować.
- Pomocy - wyszeptałem słabo. To była ostatnia rzecz jaką przyszło mi
zapamiętać tego dnia, bowiem obudziłem się za tydzień w bezpiecznym
pomieszczeniu, będąc pod stałą opieką i nadzorem.
[ Halo halo, czy ktoś zechce odpisać mojemu Nikodemowi? Rodzynek potrzebuje troski :> ]
Klepu klep~ Aspen ratuje, Aspen zaklepuje
OdpowiedzUsuń