piątek, 28 lipca 2017

Od Nikodema

Krew. Ciepła jucha spływająca po twarzy. Delikatnej, kobiecej twarzy, skażonej jedynie kilkoma zmarszczkami. Rozlewająca się, bordowa maź, która śmierdziała jak mało co. Wróć. Nie pachniała wcale, jedynie wyobraźnia chłopaka zaczęła dopowiadać sobie scenariusz, który nigdy nie miał miejsca.
Rozlewające się po chłodnej, brudnej glebie trzewia. Krew i żółć, resztki posiłków z dnia poprzedniego. Czternastolatek poczuł, jak kończyny zaczynają mu drętwieć, organizm drgać. Do pięknych, dużych oczu napłynęły łzy, a zawsze uśmiechnięte usta, wygięte były teraz w grymasie rozpaczy i przerażenia. Nie przypominał siebie. Wyglądał jak zjawa i tak się czuł. Jakby wyssano z niego całe życie. Jakby skończył swój żywot razem z dwójką ludzi, na których przyszło mu teraz patrzeć. Nie chciał dowierzać w to, co właśnie się działo. Pragnął jedynie, by to wszystko okazało się koszmarem. By jego rodzice obudzili go w ciepłym łóżku, matka czule przytuliła, ojciec pokrzepiająco poklepał po roztrzęsionych, spoconych plecach. Jednak nie był to koszmar, a szara, smutna, a do tego bezlitosna rzeczywistość, która postawiła go przed faktem dokonanym.
Świadomość uderzyła go z niesamowitą mocą, wgniotła go, przycisnęła kolana do ziemi, wydusiła z piersi niemy krzyk i zatarła widok. Jedyne na co było go stać, to złapanie kurczowo podkoszulka, tuż przy piersi i roniąc gorzkie łzy, błaganie o wyrwanie się z tego piekła. Piekła, gdzie został sierotą, bez kogokolwiek bliskiego. Skazanego na samego siebie i łaskę losu.
Nie wiedzieć czemu wcisnął rozdygotaną dłoń w ciepłą jeszcze farbę połączoną z błotem, a następnie przetarł twarz, zostawiając na niej długą i równie szeroką plamę. Jucha wymieszała się ze łzami, tworząc na delikatnej buźce abstrakcyjne malunki pełne żalu i nienawiści.
Coś pękło.
~*~
Obudziło mnie to nieprzyjemne wyrwanie oddechu z piersi. Głośne sapnięcie, lekkie poderwanie się z kory drzewa, na którym przyszło mi spędzić noc. Zimny pot oblał moje ciało, zmoczył doszczętnie koszulkę. Czułem walenie serca, które bardziej przypominało tętent kopyt rozwścieczonego stada ogierów, a nie zwykłą pracę mięśnia osadzonego głęboko w klatce piersiowej. Przetarłem ze zmęczeniem rozpalone czoło. Miałem chole.rną gorączkę, w najgorszym możliwym momencie. Koszmary dręczyły moją osobę od kilku dni, gdyby nie fakt, że przeczepiłem się do rośliny pasem, pewno skończyłbym już dawno ze złamanym kręgosłupem, pożarty przez pierwszego lepszego mutanta, który natrafiłby na moje zwłoki.
Zrezygnowany spojrzałem na lewy bok, na którym od pewnego czasu trwała rana. Ściągnąłem brwi, widząc, że pamiątka po ucieczce przed psami zaczyna ropieć. Miałem nadzieję, że zaleczy się, sama z siebie, jak większość ran, tymczasem przyszło mi męczyć się z nią od przeszło tygodnia i nie zapowiadało się na to, by szybko zniknęła. Istniało również duże prawdopodobieństwo, że to właśnie ona była przyczyną mojej choroby, która z dnia na dzień coraz bardziej mnie sponiewierała. Kto by pomyślał, że zginę od rany wyrządzonej przez kamień, a nie przez babę wodną?
Do tego wszystkiego był to już drugi dzień bez wody, piąty bez porządnego posiłku. Zapowiadało się na to, że skończę marnie i albo umrę z wycieńczenia i zatrucia organizmu, albo z powodu odwodnienia. Z tego wszystkiego miałem tylko jedno racjonalne wyjście. Zwlec się z kryjówki w poszukiwaniu ratunku, co tak właściwie wcale nie było takie mądre, bo istniała możliwość, że zginę w trakcie wędrówki. Jednakże trzeba było przyznać, było to lepsze niż siedzenie i nic nie robienie, czekając na dar z nieba. Te dwa lata samotności potrafią nauczyć człowieka, że jedynie coś robiąc jest w stanie przetrwać, a czasem najgłupsze posunięcie potrafi ocalić nasze życie.
Odpięcie pasa było tym posunięciem. Kolejnym doświadczeniem, nauką. Teraz miałem tylko jeden cel. Przetrwać chorobę, która zazwyczaj nieszkodliwa, teraz, bez leków, zagrażała mojemu istnieniu. Zsunięcie się z drzewa bolało. Kora drażniła skórę, rozdzierała dłonie. Przekląłem pod nosem, a gdy stopy dotknęły upragnionej ziemi odetchnąłem z ulgą. Mały krok w tej chwili, wielki krok dla przyszłego życia. Oby.
Kroki moje były wolne, ciągnące się, męczące. Szurałem brudnymi butami po gruncie, uciskałem dłonią ranę przy boku. Sapałem, stękałem, byłem bliski płaczu, gdy czułem jak rozrywający ból ogarnia moje ciało bardziej i bardziej, postępując coraz dalej z każdym ruchem. Mimo wszystko dalej wlokłem się, byle do przodu, byle nie stać w miejscu. Skamlałem, a gdy zrobiłem o krok za daleko, ból sparaliżował mnie, poległem z twarzą w błocie i łzami w oczach.
Tysiące świetlików majaczyło przed moimi oczami. Drgały, falowały, wyginały się w dziwne kształty, symbole, rzeczy. Tańczyły walca, kankana i krakowiaka jednocześnie. Śpiewały, a może wcale tego nie robiły, a to po prostu szum liści porywanych przez wiatr zawładnął moimi uszami. Szeleściły jak jesień pod butem. Świeciły jak słońce w południe. Wyglądały tak delikatnie, zwiewnie, jak halka puszczona na ciepły, letni powiew. Estetyczne i przyjemne dla oka widoki zniknęły tak szybko jak się pojawiły. Zastąpiły je natomiast widoki drastyczne, okrutne, ohydne. Krew, brud, smród i ubóstwo. Kwas w ustach, ściśnięcie pustego żołądka. Odruch wymiotny, zakończony wylaniem się z sinych ust brei o barwie świeżo rozkwitniętych jaskrów. Żółć, czyli jedyna rzecz, która znajdowała się teraz w moim układzie pokarmowym, nawet ona miała dosyć, uleciała ze mnie jak woda z kranu, jucha z rozciętej tętnicy. Następnie kolejny skowyt, nieludzki, ale należący do mnie. Wyrwał się z mojej piersi, uciekł przez rozdygotane, brudne wargi, by koniec końców zabrać razem z głosem moją świadomość. Głowa opadła z pluskiem w błoto pomieszane z wydzieliną żołądkową. Wszystko śmierdziało. Tak przeobrzydliwie śmierdziało. Ten kwas, te łzy, ropa, która ulewała się z rany, krew i zapach samego ciała, które nie spotkało się z mydłem od ponad miesiąca. Gdyby ktoś na mnie natrafił, pomyślałby pewno, że jestem martwy, a ciało nie nadaje się nawet do zjedzenia. Byle nie pochowano mnie żywcem. Pochowanie żywcem to najgorszy możliwy sposób na zakończenie żywota.
Krzyki. Głosy. Ludzkie głosy. Dźwięki te oderwały mnie od stanu nieobecności, wybudziły ze snu spowodowanego wycieńczeniem organizmu. Nie byłem pewien, czy była to grupka, dwie osoby, czy może jeden osobnik z wyraźnym rozdwojeniem jaźni, ale byłem bardziej niż pewien, że kogoś słyszę. Słowa, słowa, które rozumiem, mimo, że wypowiadane są w innym języku. Od tak dawna nie słyszałem kogokolwiek, że to wydarzenie poderwało mnie na łokcie. Przeciągnąłem rękę na przód. Podobnie zrobiłem z nogą. Ręka. Noga. Ręka. Noga. Na zmianę, powoli, ale z uporem maniaka. Nie docierało do mnie, że może to być zombie. Pchany rozpaczą, goryczą i potrzebą przetrwania, czołgałem się przed siebie jak głupi. Rozmazywałem pod sobą breję, rozcierałem po całym brzuchu, nogach, moczyłem w niej nawet brodę. Sapałem jak pies po długim biegu, dusiłem się flegmą i łzami. Trafiałem każdą możliwą kończyną na szkło, ostre kamienie, grząski teren. Musiałem wyglądać okropnie, odrażająco, ale to nie było ważne. Ważne było tylko to, by mnie zauważyli. Suche, wydrapane gardło bolało, gdy tylko próbowałem cokolwiek powiedzieć. Nie posiadałem śliny. Czułem się, jakbym przełykał gruz, nawet nabieranie potu w spierzchnięte usta nie pomagało.
Dostrzeżono mnie. Podszedł. Powoli, ostrożnie, czuwając i uważając na każdy, nawet najdrobniejszy ruch. Obserwowano mnie. Czułem to, bowiem wzrok wręcz wywiercał dziurę w moim ciele. Oglądnięto mnie od stóp, do głów, o ile cokolwiek dało się zobaczyć przez warstwę brudu, mułu i dziwnej mazi. Słabo uniosłem łeb, który ledwo co trzymał się na chudej, długiej szyi. Miałem wrażenie, że zaraz z plaśnięciem uderzy w dziwne bagno, na którym leżałem. Spojrzałem z nadzieją na osobnika. Rozmazane ciało. Oczy i mózg odmawiały mi posłuszeństwa, widziałem jak przez mgłę. Bardzo gęstą, wręcz mleczną. Kaszlnąłem, chrząknąłem, wyplułem resztki żółci. W moich ustach mieszało się to wszystko, tworząc najgorszy możliwy miks jaki kiedykolwiek przyszło mi spróbować.
- Pomocy - wyszeptałem słabo. To była ostatnia rzecz jaką przyszło mi zapamiętać tego dnia, bowiem obudziłem się za tydzień w bezpiecznym pomieszczeniu, będąc pod stałą opieką i nadzorem.

[ Halo halo, czy ktoś zechce odpisać mojemu Nikodemowi? Rodzynek potrzebuje troski :> ]

1 komentarz:

Obserwatorzy