niedziela, 28 stycznia 2018

Od Antharesa CD Olivii

Gdy tylko spostrzegłem, co się święci, jednym płynnym ruchem dobyłem przytroczonej do boku katany, której ostrze natychmiast zalśniło jasnym blaskiem w promieniach porannego słońca. Jedną ręką zawróciłem swoją klacz w kierunku otoczonej przez szwendacze Olivii i z miejsc ruszyłem gładkim, wyważonym galopem. Nim ktokolwiek z oddziału zdążył przenieść na mnie wzrok, oba monstra niemal równocześnie zostały pozbawione głów, cięciami szybkim i skutecznymi jak atak kobry. Cielska bezwładnie opadły na ziemie, głowy z kolei potoczyły się nieopodal nóg czarnego jak smoła ogiera Olivii, wyraźnie zaniepokojonego całym epizodem. Szczerze mówiąc, jego urocza właścicielka również nie wyglądała na specjalnie zachwyconą, choć nie miałem się co temu dziwić. O ile zostałem dobrze poinformowany, była to jej pierwsza prawdziwa misja w terenie i zapewne po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się szwendaczom z tak nieznacznego dystansu. Mimo wszystko jednak musiałem przyznać, że zachowała się najzupełniej prawidłowo. Nie wycofała się z podkulonym ogonem na sam zapach niebezpieczeństwa, co ku swej uciesze miałem okazję już nieraz oglądać w wydaniu całej rzeszy nowicjuszy. No ale cóż, musiałem się wtrącić. Nie mogłem ryzykować, że ktokolwiek odniesie obrażenia na mojej wachcie.
- Jesteś cała? - zapytałem, mierząc dziewczynę chłodnym spojrzeniem, zatrzymawszy Haine przy jej kolosalnym wierzchowcu, nieustannie uderzającym przednim kopytem w podłoże, z położonymi płasko uszami. Po krótkich oględzinach oceniłem, że nasze konie miały mniej więcej tę samą maść oraz wysokość w kłębie, nie dało się jednak ukryć, że Haine była nieco lżej zbudowana. Jasnowłosa w odpowiedzi skinęła tylko głową i opuściła łuk, lecz pobielałe od zaciskania knykcie ciągle jej się trzęsły, a wzrok niezmiennie skupiony miała na splątanej gęstwinie krzaków przed nami. Coś poruszając się w nich, wydawało coraz głośniejszy i bardziej niepokojący szelest i chrobotanie. Zsunąłem się z siodła i omiótłszy miejsce podejrzliwym spojrzeniem, postąpiłem o krok w jego stronę. Haine poruszyła nerwowo chrapami i z impetem uderzyła tylnym kopytem o wyjałowioną ziemię, wzniecając w powietrze małe kłęby kurzu. Poklepałem ją po nosie.
- Cofnijcie się - rzuciłem przez ramię ponurym tonem - Sprawdzę, co tam siedzi.
- Tylko uważaj - usłyszałem niemrawą przestrogę Mishy, która ostatnimi czasy miała wyjątkowo irytującą tendencję do zamartwiania się o moje bezpieczeństwo, jakby było to w jakimkolwiek stopniu potrzebne i pożądane. Puściłem jej uwagę mimo uszu i ruszyłem pewnym krokiem przed siebie, lecz nim zdążyłem choćby musnąć opuszkami palców najbliższą gałąź, spomiędzy kępy niskich drzew z prędkością błyskawicy wypadły kolejno cztery ogromne, umazane krwią brytany. Wyminęły mnie, nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem i w szaleńczym tempie dopadły rwących się koni dwóch najbliżej stojących jeźdźców. Ogier Olivii natychmiast stanął dęba i niemal staranował jednego z psów, jasnowłosa zaś posłała weń kilka celnych strzał. Klacz Mishy tymczasem zaczęła wierzgać jak opętana, niemal wysadzając swoją butną właścicielkę z siodła. Kątem oka dostrzegłem jeszcze tylko, jak wałach Ricarda nie ważąc na zdecydowane komendy jeźdźca, poniósł go kilkadziesiąt metrów dalej.
- Nie rozdzielać się! - krzyknąłem wskakując na Hainę oraz widząc ostateczny popłoch i chaos, jaki zaprowadziło pojawianie się kolejnych trzech brytanów. - Opanujcie konie, zanim zajmiecie się psami.
Szybko przekonałem się, że każdy był zbyt zajęty sobą, aby chociaż udawać, że w jakimkolwiek stopniu interesuje ich, co aktualnie miałem do powiedzenia. Zazgrzytałem zębami i ruszyłem na pomoc znajdującej się najbliżej Olivii, której strzały trafiły atakującego ją psa najpierw prosto we wściekle rozwarty pysk, następnie między obdarte ze skóry żebra, z których zwisały pasma poszarpanej krwistoczerwonej tkanki. Nim się obejrzałem, walka rozgorzała na dobre.
***
Nie potrafiłbym powiedzieć, w którym momencie dokładnie straciłem z oczu większość osób z oddziału. Nie posiadałem przy sobie nikogo, wyłączając zaścielające przestrzeń wokół mnie truchła psów, które bez żalu osobiście odesłałem z powrotem na tamten świat. Sfora okazała się znacznie liczniejsza i silniejsza, niż mogłem z początku przypuszczać. Gdybym wiedział, jaki to wszystko będzie miało finał, nie dopuściłbym do starcia oraz zarządził natychmiastowy odwrót, a tak... Miałem już tylko szczerą nadzieję, że wszyscy są bezpieczni i zmierzają najkrótszą drogą prosto do miasta.
Schowałem katanę i pociągnąłem Haine za sobą. Niedaleko znajdował się niewielki czysty strumień, gdzie zamierzałem opłukać broń i oczyścić paskudnie wyglądające zadrapanie na piersi mojej klaczy. Rana nie była głęboka i dziękowałem Bogu, że miałem do czynienia tylko z powierzchownym śladem pazurów, a nie ugryzieniem.
Nie uszedłem daleko, kiedy do moich uszu dotarł dźwięk jednoznacznie świadczący, że znów znalazłem się w niechcianym towarzystwie. Położyłem dłoń na rękojeści katany i ostrożnie postąpiłem kilka bezszelestnych kroków naprzód, ku źródłu dźwięku. Niemal odetchnąłem z ulgą, kiedy moim oczom ukazał się znajomy fragment kruczoczarnego końskiego grzbietu. Szybko podszedłem do konia.
Olivia siedziała na piętach i nabierała dłonią wodę ze strumienia. Mimo mieszaniny błota, kurzu i krwi oblepiającej jej ciało, wyglądała na całą i zdrową.
- Olivia? - zapytałem na powitanie, unosząc jedną brew. Uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy ten dnia ton mojego głosy nie brzmiał kategorycznie i rozkazująco. - Wszystko w porządku?
Jasnowłosa podniosła na mnie zmęczony wzrok. Haine tymczasem postawiła uszy i niepewnie podeszła zaczerpnąć zimnej wody ze strumienia, w tym samym miejscu, w którym robił to kary koń Olivii. Nie zatrzymałem jej.
- Tak, jestem cała. Gdzie jest reszta? - miała nieobecny głos, choć jej spojrzenie było zupełnie trzeźwe i stanowcze, dokładnie tak, jakby wydarzenia sprzed parunastu minut jeszcze do niej nie docierały.
- Sam chciałbym to wiedzieć. - skwitowałem, nachylając się nad strumieniem, tuż obok głowy Haine. - Z nimi, czy bez, powinniśmy wracać za mury. We dwójkę nie zdołamy kontynuować misji, a ryzykujemy w ten sposób kolejne straty.
Olivia skinęła głową, wyprostowała się i podeszła do swojego konia.
- Którędy zamierzasz wracać?
Spojrzałem w niebo, zasnute przez szare spiętrzone chmury.
- Jest późno i zapowiada się na ulewę. Mój koń jest ranny, a do Santari jest stąd dobrych kilka godzin pieszo. Wolałbym nie ryzykować przeprawy nocą, a nie wątpię, że po drodze zastanie nas zmierzch. Niedaleko znajduje się opuszczony budynek, gdzie możemy poczekać do świtu.
Olivia nie przyjęła mojej decyzji z powalającym entuzjazmem, lecz nie wyglądała również, jakby spieszyło jej się, aby wracać samej. Chcąc nie chcąc, musiała więc iść ze mną.
***
Drzewa szybko przerzedziły się, ustępując miejsca pofałdowanym wzgórzom, krętym błotnistym strumieniom oraz rozświetlonym blaskiem słońca polanom, z których niczym zepsute zęby sterczały gruzy kamiennego muru, okalającego opuszczoną posiadłość. Parter gmachu, w którym zamierzaliśmy się schronić, zbudowany był z rozsypującego się kamienia niespojonego zaprawą, a dwa pozostałe piętra były drewniane. Dach, a raczej to, co z niego zostało, pokrywała stara, przerzedzona strzecha, pośrodku zaś sterczał na wpół rozsypany komin. O dziwo, prawie wszystkie okna ciągle znajdowały się w futrynach, lecz szerokie dwuczęściowe drzwi smętnie zwisały na oberwanych zawiasach.
Nie zwlekając, szybkim krokiem weszliśmy do środka, przekraczając skrzypiącą omszałą bramę. Konie przywiązaliśmy w przestronnym pomieszczeniu na parterze i pospiesznie udaliśmy się na przeszukiwanie pięter. Szybko zorientowaliśmy się też, że standardy z zewnątrz niewiele odbiegały od tych z wnętrza domu. Na każdym kroku należało uważać, aby nie potknąć się o rozpadający się parkiet, który zasłany był szczątkami porysowanych i poobłupywanych drewnianych mebli. Ściany nosiły liczne ślady wilgoci, draperie były porozciągane i pozieleniałe od pleśni, a stare sitowie kruszyło się pod stopami. Od wielu lat nikt tu nie zaglądał.
Kiedy znalazłem Olivię, znajdowała się w najmniej zdewastowanym pokoju na drugim piętrze.
- Znalazłaś coś interesującego? - zapytałem zawadiackim tonem, opierając się o wyszczerbioną framugę z rękami skrzyżowanymi na piersi.
Jasnowłosa nawet na mnie nie spojrzała.
- Łóżko, ale tylko jedno - odparła beznamiętnym głosem, wskazując mebel zakrzywionym końcem łuku. Deski zajęczały pod jej butami, kiedy eleganckim krokiem podeszła w moją stronę.
- I nie chcesz spać na podłodze, prawda? - skwitowałem, nieświadomie cały swój wzrok skupiając na sylwetce Olivii, która, mówiąc krótko, należała do tych zdecydowanie bardziej przyjemnych dla oka. Aż przez chwilę przestałem się dziwić, że Mobius doprawił dla niej rogi naszej słodkiej dowódczyni. Po chwili jednak otrząsnąłem się i dopilnowałem, aby moje oczy miały ten sam wyniosły i srogi wyraz.
- Nie.
- Jesteś pewna? - łudziłem dalej, rozciągnąwszy usta w aroganckim uśmiechu. Jasnowłosa prychnęła, po czym strzeliła wzrokiem to na mnie, to na mebel.
- W drodze wyjątku możemy spać plecami do siebie. - wzruszyła nonszalancko ramionami, wymijając mnie w przejściu - Nie przeszkadza mi to.
Nie oglądając się, podążyła w dół po śliskich schodach.
- Miło z twojej strony - skwitowałem za nią, kładąc rękę na biodrze - Pamiętaj, że jeśli będzie ci zimno, zawsze możesz się przytulić.
Momentalnie odwróciła się i spojrzała w górę, omiatając mnie od stóp do głów grobowym spojrzeniem, na co tylko uniosłem ręce do góry, w geście proszenia o rozejm. Wiedziałem, że stąpam po kruchym lodzie, lecz nie mogłem sobie odmówić przyjemności droczenia się z nią. Zwłaszcza po całej tej aferze, którą ostatnio roznieciła, a która niejako odbiła się również na mojej skromnej osobie.

<Liv? ^^>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy